Marek Dworski - pierwszy Polak który objechał Madagaskar
O Marku Dworskim - gliwiczaninie, który podjął się jako pierwszy Polak na rowerze w samotności przejechać przez leżącą w południowo wschodniej części Afryki, na Oceanie Indyjskim - wyspę Madagaskar, pisała ówczesna prasa. Dlaczego przypominamy tę historię napiszemy na samym końcu. Teraz usiądźcie wygodnie i przeczytajcie historię pewnej wyprawy…
Do wyprawy przygotowywałem się sześć miesięcy. W ramach treningu przejechałem ponad osiem tysięcy kilometrów. Sporo czasu zajęto mi tez zgromadzenie odpowiedniego, w miarę lekkiego ekwipunku. Przepisy Air France są w tym zakresie bardzo rygorystyczne. Jakby przy okazji gromadziłem też jak największą ilości informacji o tej byłej francuskiej kolonii. Nawiązałem kontakt z polskimi misjami katolickimi na Madagaskarze. Wreszcie 8 września wyleciałem via Paryż do Antananarivo - stolicy tego kraju. Po trzynastogodzinnym locie i szczęśliwym lądowaniu stanąłem u progu mojego wymarzonego celu podróży. Niestety, widok zrazu wydał mi się przygnębiający. Na płycie lotniska stało mnóstwo wojska i policji, a ich przenikliwy wzrok powodował, że czułem się jak przestępca. Potem trwały niekończące się formalności związane z przejściem przez kontrolę sanitarną, wykupienie wizy i określenie celu podróży. Musiałem m.in. zarejestrować rower i wykonać wiele innych niezbędnych czynności, by móc pozostać w tym kraju. Po załatwieniu tego wszystkiego zostałem serdecznie powitany przez czekającego już na mnie polskiego misjonarza ojca Romana z zakonu Oblatów. Gdyby nie jego pomoc nie wiem jak poradziłbym sobie wtedy na lotnisku w Antananarivo. Następnego dnia mogłem już podziwiać piękno stolicy Madagaskaru. Niczym Rzym jest uroczo położona na siedmiu wzgórzach i ten widok zapiera dech w piersiach. Ale niestety tylko panorama jest godna uwagi. Gdy jest się już w centrum, na każdym kroku widać ubóstwo i wszechobecny brud. Miasto, w którym mieszka 1/10 ludności wyspy, tj. ok. 1,5 min jest pozbawione kanalizacji! Tego nie sposób było nie wyczuć. Jako biały często bytem zaczepiany przez bardzo nachalnych żebraków. Rzuca się też w oczy niesamowity wprost ruch wysłużonych samochodów, poruszających się według nieokreślonych zasad. Ten stan powoduje olbrzymie korki i niebywały smród spalin. Przy okazji ścierpła mi skora, kiedy dowiedziałem się, że kilka dni wcześniej z więzienia Antananarivo uciekło ponad 100 najgroźniejszych przestępców. Jak się później okazało miało to wpływ na moją wyprawę.
Do wyprawy przygotowywałem się sześć miesięcy. W ramach treningu przejechałem ponad osiem tysięcy kilometrów. Sporo czasu zajęto mi tez zgromadzenie odpowiedniego, w miarę lekkiego ekwipunku. Przepisy Air France są w tym zakresie bardzo rygorystyczne. Jakby przy okazji gromadziłem też jak największą ilości informacji o tej byłej francuskiej kolonii. Nawiązałem kontakt z polskimi misjami katolickimi na Madagaskarze. Wreszcie 8 września wyleciałem via Paryż do Antananarivo - stolicy tego kraju. Po trzynastogodzinnym locie i szczęśliwym lądowaniu stanąłem u progu mojego wymarzonego celu podróży. Niestety, widok zrazu wydał mi się przygnębiający. Na płycie lotniska stało mnóstwo wojska i policji, a ich przenikliwy wzrok powodował, że czułem się jak przestępca. Potem trwały niekończące się formalności związane z przejściem przez kontrolę sanitarną, wykupienie wizy i określenie celu podróży. Musiałem m.in. zarejestrować rower i wykonać wiele innych niezbędnych czynności, by móc pozostać w tym kraju. Po załatwieniu tego wszystkiego zostałem serdecznie powitany przez czekającego już na mnie polskiego misjonarza ojca Romana z zakonu Oblatów. Gdyby nie jego pomoc nie wiem jak poradziłbym sobie wtedy na lotnisku w Antananarivo. Następnego dnia mogłem już podziwiać piękno stolicy Madagaskaru. Niczym Rzym jest uroczo położona na siedmiu wzgórzach i ten widok zapiera dech w piersiach. Ale niestety tylko panorama jest godna uwagi. Gdy jest się już w centrum, na każdym kroku widać ubóstwo i wszechobecny brud. Miasto, w którym mieszka 1/10 ludności wyspy, tj. ok. 1,5 min jest pozbawione kanalizacji! Tego nie sposób było nie wyczuć. Jako biały często bytem zaczepiany przez bardzo nachalnych żebraków. Rzuca się też w oczy niesamowity wprost ruch wysłużonych samochodów, poruszających się według nieokreślonych zasad. Ten stan powoduje olbrzymie korki i niebywały smród spalin. Przy okazji ścierpła mi skora, kiedy dowiedziałem się, że kilka dni wcześniej z więzienia Antananarivo uciekło ponad 100 najgroźniejszych przestępców. Jak się później okazało miało to wpływ na moją wyprawę.
CZERWONA WYSPA
Następnego załadowany sześcioma sakwami wyruszyłem na południe kraju. Już po pierwszych kilkudziesięciu kilometrach przeżyłem pierwszy kryzys. Myślałem, że trening po czeskich górach dał mi odpowiednie przygotowanie kondycyjne. Myliłem się. I wtedy i parę razy później przekonałem się o tym wystarczająco dobitnie. Pierwszym celem mojej eskapady była odległa o 185 km Antsirabe. To był bardzo ambitny plan. W miarę przejeżdżanych kilometrów, podczas których różnice wzniesień dochodziły od 90 do 180 stopni, coraz bardziej gasł we mnie optymizm. Nie nastrajały mnie pozytywnie pojawiające się co rusz posterunki policyjno-wojskowe z kolczatkami, karabinami i co najbardziej niebezpieczne, niezbyt trzeźwymi osobami w mundurach. Na pierwszym takim posterunku stałem karnie jak wszyscy Malgasze, ale już na następnych po malgaskim pozdrowieniu zostałem puszczony bez kontroli. W drodze posługiwałem się mapą, którą wziąłem z Polski. Madagaskarskie są wyjątkowo niedokładne. Czując się już nieco pewniej spróbowałem jechać na skróty. To był błąd. Po ok. 20 km droga się skończyław buszu i musiałem na powrót wracać do głównego traktu. Od tego momentu nie próbowałem już eksperymentować. Podczas jazdy każdą możliwą okazję wykorzystywałem do kupienia czegokolwiek do jedzenia i picia.
Przeważnie posilałem się czerwonym ryżem malgaskim. Jadłem go niekiedy pięć, sześć razy dziennie. Twardo trzymałem się też zasady, że w drodze kupuje się wyłącznie wodę mineralną w oryginalnie zapieczętowanych butelkach. Nauczyli mnie tego ojcowie Oblaci. Ich wskazówki okazały się bezcenne. Wielokrotnie poruszałem się po drodze asfaltowej, określanej nazwą "autostrada". De facto przypominały one polskie drogi… ale IV kategorii. Na swoim jednośladzie wykonywałem wprost ekwilibrystyczne sztuczki, bo jeżdżące samochody nie zważały na jakiekolwiek zasady ruchu drogowego. Są to zwykle stare, zdezelowane ciężarówki, o wątpliwym stanie technicznym, a także samochody osobowe tzw. taxi - busz, w których jedzie niekiedy nawet 10 osób. Bagażniki dachowe załadowane mają do wysokości 1 piętra! Wszystkie te niedogodności są niczym w porównaniu z zachwycającym pięknem krajobrazu. Madagaskar jest opisywany jako wyspa czerwona, a to za sprawą wszechobecnego tutaj minerału - laterytu, który jest powszechnym w użīciu surowcem budowlanym i drogowym. Ten widok uzupełnia wspaniała zieleń lasów, rzek, gór i mimo temperatury ok. 35 stopni C nie żałowałem ani przez chwilę trudów związanych z wyprawą.
Następnego załadowany sześcioma sakwami wyruszyłem na południe kraju. Już po pierwszych kilkudziesięciu kilometrach przeżyłem pierwszy kryzys. Myślałem, że trening po czeskich górach dał mi odpowiednie przygotowanie kondycyjne. Myliłem się. I wtedy i parę razy później przekonałem się o tym wystarczająco dobitnie. Pierwszym celem mojej eskapady była odległa o 185 km Antsirabe. To był bardzo ambitny plan. W miarę przejeżdżanych kilometrów, podczas których różnice wzniesień dochodziły od 90 do 180 stopni, coraz bardziej gasł we mnie optymizm. Nie nastrajały mnie pozytywnie pojawiające się co rusz posterunki policyjno-wojskowe z kolczatkami, karabinami i co najbardziej niebezpieczne, niezbyt trzeźwymi osobami w mundurach. Na pierwszym takim posterunku stałem karnie jak wszyscy Malgasze, ale już na następnych po malgaskim pozdrowieniu zostałem puszczony bez kontroli. W drodze posługiwałem się mapą, którą wziąłem z Polski. Madagaskarskie są wyjątkowo niedokładne. Czując się już nieco pewniej spróbowałem jechać na skróty. To był błąd. Po ok. 20 km droga się skończyław buszu i musiałem na powrót wracać do głównego traktu. Od tego momentu nie próbowałem już eksperymentować. Podczas jazdy każdą możliwą okazję wykorzystywałem do kupienia czegokolwiek do jedzenia i picia.
Przeważnie posilałem się czerwonym ryżem malgaskim. Jadłem go niekiedy pięć, sześć razy dziennie. Twardo trzymałem się też zasady, że w drodze kupuje się wyłącznie wodę mineralną w oryginalnie zapieczętowanych butelkach. Nauczyli mnie tego ojcowie Oblaci. Ich wskazówki okazały się bezcenne. Wielokrotnie poruszałem się po drodze asfaltowej, określanej nazwą "autostrada". De facto przypominały one polskie drogi… ale IV kategorii. Na swoim jednośladzie wykonywałem wprost ekwilibrystyczne sztuczki, bo jeżdżące samochody nie zważały na jakiekolwiek zasady ruchu drogowego. Są to zwykle stare, zdezelowane ciężarówki, o wątpliwym stanie technicznym, a także samochody osobowe tzw. taxi - busz, w których jedzie niekiedy nawet 10 osób. Bagażniki dachowe załadowane mają do wysokości 1 piętra! Wszystkie te niedogodności są niczym w porównaniu z zachwycającym pięknem krajobrazu. Madagaskar jest opisywany jako wyspa czerwona, a to za sprawą wszechobecnego tutaj minerału - laterytu, który jest powszechnym w użīciu surowcem budowlanym i drogowym. Ten widok uzupełnia wspaniała zieleń lasów, rzek, gór i mimo temperatury ok. 35 stopni C nie żałowałem ani przez chwilę trudów związanych z wyprawą.
PISTOLET PRZY PIERSI.
Co krok spotykałem się z niesamowitą sympatią ze strony miejscowej ludności. MIjani przez mnie Malgasze pozdrawiali mnie w języku fancuskim lub malgaskim, a kiedy starałem się odwazjemnić ich uprzejmość odpowiadając w ich języku, to w dwójnasób okazywali mi swoją serdeczność. Codziennie kupowałem cukierki i przy każdej okazji rozdawałem je dzieciom wraz z podarunkami jakie przywiozłem z Polski. Tak na marginesie tamtejsze kobiety to bardzo zgrabne i piękne istoty. Jedynym felerem jest to, że prawie każda z nich… pozbawiona jest od kilku do kilkunastu zębow. Po całodziennym kręceniu pedałami, około godz. 17.30 tuż przed zmierzchem dotarłem do celu mojego pierwszego etapu. Czarna koszulka, którą miałem na sobie, na finiszu była niemal biała od potu. Trudno się dziwić skoro w czasie jazdy wypijałem około 10 l wody mineralnej. Po kąpieli w beczce nie mogłem zasnąć. Pierwsza noc w trasie, dzień pełen wrażeń, a do tego całkowita ciemność i odgłosy buszu. Rano pełen optymizmu wyruszyłem w dalszą drogę. Jak wcześniej powiedziałem, jadąc rowerem co chwilę napotykam posterunki policyjno-wojskowe. Po minięciu jednego z nich dołączył do mnie Malgasz na rowerze i razem jechaliśĶy ok. 20 km. Zbliżając się do kolejnego jak zwykle pozdrowiłem funkcjonariuszy po malgasku. Zauważyłem jednak że mundurowi są jacyś dziwnie niezadowoleni. Za chwilę zamarłem. Po odjechaniu przeze mnie i mojego malgaskiego nieznajomego kilkaset metrów, dogonili nas na motorze i ku mojemu przerażeniu jeden z nich odbezpieczyl karabin i wycelował w moją pierś. Gdybym nie był w cześniej w toalecie myślę że w tym momencie miałbym pełne majtki. Po usilnych próbach wyjaśnień francusko malgaskich, że z podróżującym obok mnie Malgaszem nie mam nic współnego, zezwolili mi odjechać. Mimo ciężaru sakw i roweru uciekałem stamtąd z niewyobrażalną szybkością. Ale cóż, było minęło. Jadąc dalej delektowałem się widokami. Te urocze krajobrazy przerywane były zdewastowanymi mostami i wiaduktami nad kilkudziesięciometrowymi przepaściami. Zmęczony, ale pełen wrażeń skończyłem następny etap mojej wyprawy.
U TRĘDOWATYCH
Kolejny dzień jak zwykle rozpocząłem o godzinie 6 rano. Mijanych Malgaszy starałem się pytać o wszystko, co dotyczy ich codziennego życia. Z ufnością pokazywali mi jak wypalają cegłę z laterytu, którą używają do budowy domów, jak spulchniają ziemię pod uprawę ryżu. Przy tym rozmawiali ze mną niezwykle serdecznie i ciągle się uśmiechali. Za moment przeżyłem kolejną niespodziewaną przygodę. Podjeżdżając pod gorę, zmęczony z otwartymi od wysiłku ustami wjechałem w liczącą ok. 1 mln chmurę szarańczy. Na nieszczęście jedna z nich wpadła mi w buzię. Szkoda, że nie widzieliście mojej szaleńczej reakcji. Musiałem wyglądać strasznie głupio. Obraz po przejściu szarańczy, dla tego i tak ubogiego terenu, wygląda optakanie. Dojeżdżając do Fianarantsoa spotkałem podróżującego na rowerze Francuza Marca Paula. Przez kilka godzin rozmawialiśmy o tym wszystkim co każdy z nas zobaczył i przy okazji wymieniliśmy doświadczenia. W Fianarantsoa zatrzymałem się u Kamilianów, którzy uraczyli mnie typowo polską serdecznością i gościnnością. Jednym z celów mojej wyprawy miał być pobyt w wioskach dla trędowatych. Wiedząc, że przy odpowiednim sposobie postępowania, nie stanowią oni dla mnie żadnego zagrożenia, spędziłem wśród dorosłych i ich dzieci w wioskach - leprezoviach Ilena i Marana wspaniałe i niezapomniane chwile. Mimo całego nieszczęścia związanego z ubóstwem, spotęgowanego dodatkowo jeszcze chorbą, ludzie Ci pokazali mi jak można cieszyć się każdą chwilą. Dzięki ojcom Kamilianom - Stefanowi i Zbigniewowi miałem także możliwość zobaczenia szpitala dla psychicznie chorych. To doświadczenie spowodowało, że długo nie mogłem zasnąć. Wszystkimi tymi ośrodkami opiekują się nasi misjonarze, a w niektórych przypadkach są oni jedynymi, na których pomoc miejscowa ludność może liczyć.
Kolejny dzień jak zwykle rozpocząłem o godzinie 6 rano. Mijanych Malgaszy starałem się pytać o wszystko, co dotyczy ich codziennego życia. Z ufnością pokazywali mi jak wypalają cegłę z laterytu, którą używają do budowy domów, jak spulchniają ziemię pod uprawę ryżu. Przy tym rozmawiali ze mną niezwykle serdecznie i ciągle się uśmiechali. Za moment przeżyłem kolejną niespodziewaną przygodę. Podjeżdżając pod gorę, zmęczony z otwartymi od wysiłku ustami wjechałem w liczącą ok. 1 mln chmurę szarańczy. Na nieszczęście jedna z nich wpadła mi w buzię. Szkoda, że nie widzieliście mojej szaleńczej reakcji. Musiałem wyglądać strasznie głupio. Obraz po przejściu szarańczy, dla tego i tak ubogiego terenu, wygląda optakanie. Dojeżdżając do Fianarantsoa spotkałem podróżującego na rowerze Francuza Marca Paula. Przez kilka godzin rozmawialiśmy o tym wszystkim co każdy z nas zobaczył i przy okazji wymieniliśmy doświadczenia. W Fianarantsoa zatrzymałem się u Kamilianów, którzy uraczyli mnie typowo polską serdecznością i gościnnością. Jednym z celów mojej wyprawy miał być pobyt w wioskach dla trędowatych. Wiedząc, że przy odpowiednim sposobie postępowania, nie stanowią oni dla mnie żadnego zagrożenia, spędziłem wśród dorosłych i ich dzieci w wioskach - leprezoviach Ilena i Marana wspaniałe i niezapomniane chwile. Mimo całego nieszczęścia związanego z ubóstwem, spotęgowanego dodatkowo jeszcze chorbą, ludzie Ci pokazali mi jak można cieszyć się każdą chwilą. Dzięki ojcom Kamilianom - Stefanowi i Zbigniewowi miałem także możliwość zobaczenia szpitala dla psychicznie chorych. To doświadczenie spowodowało, że długo nie mogłem zasnąć. Wszystkimi tymi ośrodkami opiekują się nasi misjonarze, a w niektórych przypadkach są oni jedynymi, na których pomoc miejscowa ludność może liczyć.
JEDZIE POCIĄG Z DALEKA
Następny etap podróży musiałem przemierzyć pociągiem. Przebycie odległości z Gliwic do Wrocławia zajęło mi piętnaście godzin! Wtedy uzmysłowiłem sobie pojęcie względności czasu. Pociąg, ktory miał odjechać o 6 rano wyruszył ok. godz. 12. Te wszystkie niedogodności związane z czasem, a także z tym, że ich pierwsza klasa wygląda jak nasza trzecia klasa (czy taka istnieje?), są rekompensowane wszystkim tym co można po drodze zobaczyć i dotknąć. Po ciąg jedzie przez tak głęboki busz, że liście bananowców i palm ocierają się o okna. Po krótkiej nocy wyruszyłem na wybrzeże Oceanu Indyjskiego. Późniejsze doświadczenia dowiodły, że właściwie ułożyłem plan mojej eskapady. Gdybym podróż zaczął od tego miejsca prawdopodobnie na tym etapie zakończyłaby się moja wyprawa. Po kilku dniach pobytu tam przeżyłem między innymi deszcz tropikalny. Przy nim nasze oberwania chmury wydają się mżawką. Utrapieniem byty tez potworne ilości komarów, karaluchów i szczurów wszechobecnych w chatach, gdzie zatrzymywałem się na nocleg. Po przyjeździe do ośrodka misyjnego ojców Oblatów i wspaniałym przyjęciu mogłem w końcu spełnić marzenia ostatnich kilku dni i wziąć prysznic. Następnego dnia z ojcem Grzegorzem poszedłem do wsi Tananambo, gdzie byłem świadkiem prawdziwego święta wioski. Okazało się, że jest nim... nasze przybycie! Przeżyłem wzruszającą chwilę. Przekazano mi dar tamtejszych katolików dla katolików polskich. Dzień później wraz z ojcem Grzegorzem poznałem kolejną wioskę i jej mieszkańców. Najpierw płynęliśmy dwie godziny pirogą rzeką Pananjan. Potem prawie 15 km przedzieraliśmy się przez gęsty busz. Wreszcie znaleźliśmy się w miejscu oddalonym od wszelkich cywilizowanych, w naszym pojęciu. form życia. Będąc tam, miałem możliwość doświadczenia niesamowitej wprost gościnności Malgaszy. W tej wiosce, która nazywała się Antsiwakam, ludzie nie wiedzą, że żyją na wyspie! Aparat fotograficzny i kamera wywołują u nich prawdziwą sensację. To nie przeszkadzało w ich serdecznym podejściu do nas. W imię przyjaźni dostałem do swojej dyspozycji chatę na noc. Jej właściciele wyprowadzili się na ten czas do sąsiadów! Niesamowita dla mnie była stosowana przez nich forma powitania i pożegnanie obcego człowieka, które z mojego punktu widzenia wyglądało jak prawdziwy rytuał powiązany ze śpiewem i tańcami. Tego czego nie byłem w stanie zaplanować, a co dane mi było przerzyć, pozostanie wspaniałym wspomnieniem ludzi - bardzo biednych ale niesłychanie serdecznych.
Następny etap podróży musiałem przemierzyć pociągiem. Przebycie odległości z Gliwic do Wrocławia zajęło mi piętnaście godzin! Wtedy uzmysłowiłem sobie pojęcie względności czasu. Pociąg, ktory miał odjechać o 6 rano wyruszył ok. godz. 12. Te wszystkie niedogodności związane z czasem, a także z tym, że ich pierwsza klasa wygląda jak nasza trzecia klasa (czy taka istnieje?), są rekompensowane wszystkim tym co można po drodze zobaczyć i dotknąć. Po ciąg jedzie przez tak głęboki busz, że liście bananowców i palm ocierają się o okna. Po krótkiej nocy wyruszyłem na wybrzeże Oceanu Indyjskiego. Późniejsze doświadczenia dowiodły, że właściwie ułożyłem plan mojej eskapady. Gdybym podróż zaczął od tego miejsca prawdopodobnie na tym etapie zakończyłaby się moja wyprawa. Po kilku dniach pobytu tam przeżyłem między innymi deszcz tropikalny. Przy nim nasze oberwania chmury wydają się mżawką. Utrapieniem byty tez potworne ilości komarów, karaluchów i szczurów wszechobecnych w chatach, gdzie zatrzymywałem się na nocleg. Po przyjeździe do ośrodka misyjnego ojców Oblatów i wspaniałym przyjęciu mogłem w końcu spełnić marzenia ostatnich kilku dni i wziąć prysznic. Następnego dnia z ojcem Grzegorzem poszedłem do wsi Tananambo, gdzie byłem świadkiem prawdziwego święta wioski. Okazało się, że jest nim... nasze przybycie! Przeżyłem wzruszającą chwilę. Przekazano mi dar tamtejszych katolików dla katolików polskich. Dzień później wraz z ojcem Grzegorzem poznałem kolejną wioskę i jej mieszkańców. Najpierw płynęliśmy dwie godziny pirogą rzeką Pananjan. Potem prawie 15 km przedzieraliśmy się przez gęsty busz. Wreszcie znaleźliśmy się w miejscu oddalonym od wszelkich cywilizowanych, w naszym pojęciu. form życia. Będąc tam, miałem możliwość doświadczenia niesamowitej wprost gościnności Malgaszy. W tej wiosce, która nazywała się Antsiwakam, ludzie nie wiedzą, że żyją na wyspie! Aparat fotograficzny i kamera wywołują u nich prawdziwą sensację. To nie przeszkadzało w ich serdecznym podejściu do nas. W imię przyjaźni dostałem do swojej dyspozycji chatę na noc. Jej właściciele wyprowadzili się na ten czas do sąsiadów! Niesamowita dla mnie była stosowana przez nich forma powitania i pożegnanie obcego człowieka, które z mojego punktu widzenia wyglądało jak prawdziwy rytuał powiązany ze śpiewem i tańcami. Tego czego nie byłem w stanie zaplanować, a co dane mi było przerzyć, pozostanie wspaniałym wspomnieniem ludzi - bardzo biednych ale niesłychanie serdecznych.
ZOBACZYĆ I UMRZEĆ
Z przerażeniem myślałem o ostatnich dniach mojej wyprawy na Madagaskarze. Czekał mnie wjazd z poziomu zero na wysokość ok. 2000 m na bardzo krótkim odcinku. Do miejscowości Moramanga z większymi lub mniejszymi trudnościami udało mi się dotrzeć w ciągu dwóch dni pokonując odległość ok. 260 km. Prawdziwy koszmar miał się dopiero zacząć. Do stolicy Antananarivo pozostało zaledwie 115 km, a przejechanie tego odcinka zajęło mi dwa dni. NIe raz przede mną jawiła się niemal pionowa ściana. Poruszałem się z prędkością ok. 5 km na godzinę. Kilka razy byłem u kresu wytrzymałości psychicznej. Różne bzdurne myśli kłębiły mi się wtedy po głowie. Dzisiaj z perspektywy czasu jestem jednak szczęśliwy, że udało mi się pokonać górę i własne słabości. Dotarłem do ośrodka misyjnego, z którego zaczynałem swoją wyprawę! Wyspa niczym okrutny czarodziej jest pełna sprzeczności, ale na zawsze pozostanie moją dozgonną miłością i może kiedyś, za kilka lat wrócę tutaj.
Wszystko to co udało mi się zobaczyć, przeżyć, nie byłoby możliwe gdyby nie pomoc przed wyprawą Andrzeja Szpitalnego z Rower-Sportu w Leszczynach, Jurka Golbika z Baltony w Gliwicach, właścicieli Sportiva-Alpinus z Gliwic oraz gliwickiej filii firmy ubezpieczeniowej Hestia Insurance. Szczególnie dziękuję wszystkim misjonarzom - ojcom Oblatom i Kamilianom, dzięki którym bezpiecznie przemierzyłem ten cudowny zakątek świata.
Z przerażeniem myślałem o ostatnich dniach mojej wyprawy na Madagaskarze. Czekał mnie wjazd z poziomu zero na wysokość ok. 2000 m na bardzo krótkim odcinku. Do miejscowości Moramanga z większymi lub mniejszymi trudnościami udało mi się dotrzeć w ciągu dwóch dni pokonując odległość ok. 260 km. Prawdziwy koszmar miał się dopiero zacząć. Do stolicy Antananarivo pozostało zaledwie 115 km, a przejechanie tego odcinka zajęło mi dwa dni. NIe raz przede mną jawiła się niemal pionowa ściana. Poruszałem się z prędkością ok. 5 km na godzinę. Kilka razy byłem u kresu wytrzymałości psychicznej. Różne bzdurne myśli kłębiły mi się wtedy po głowie. Dzisiaj z perspektywy czasu jestem jednak szczęśliwy, że udało mi się pokonać górę i własne słabości. Dotarłem do ośrodka misyjnego, z którego zaczynałem swoją wyprawę! Wyspa niczym okrutny czarodziej jest pełna sprzeczności, ale na zawsze pozostanie moją dozgonną miłością i może kiedyś, za kilka lat wrócę tutaj.
Wszystko to co udało mi się zobaczyć, przeżyć, nie byłoby możliwe gdyby nie pomoc przed wyprawą Andrzeja Szpitalnego z Rower-Sportu w Leszczynach, Jurka Golbika z Baltony w Gliwicach, właścicieli Sportiva-Alpinus z Gliwic oraz gliwickiej filii firmy ubezpieczeniowej Hestia Insurance. Szczególnie dziękuję wszystkim misjonarzom - ojcom Oblatom i Kamilianom, dzięki którym bezpiecznie przemierzyłem ten cudowny zakątek świata.
Marek Dworski
Zapraszamy do galerii zdjęć z wyprawy. Dlaczego przypomnieliśmy tą historię? Dlatego że kolejnym planem Marka jest objechanie na rowerze Przylądka Horn, miejsca okrytego wyjątkowo złą sławą w środowiskach żeglarzy. Jest to najbardziej na południe wysunięty przylądek z Archipelagu Tierra del Fuego w południowym Chile. Znajduje się on na wyspach "Hermit Islands". Jest to również najbardziej na południe położony przylądek z "wielkich przylądków", oznacza on północną granicę przejścia Drake'a, to tutaj spotyka się Atlantyk z Pacyfikiem. Jest to jedno z najniebezpieczniejszych miejsc na szlakach żeglugowych wielkich kliprów.
Zapraszamy naszych rodzimych dystrybutorów do wsparcia tego trudnego przedsięwzięcia. Nasza redakcja objęła patronat medialny nad planowaną wyprawą.
komentarze