Rajd Dookoła Tatr

Wreszcie położyłam się do łóżka, ale moje kryzysowe godziny snu minęły już trzy razy i miałam problem z zaśnięciem, męczyłam się chwilę, po czym zdrzemnęłam się na 2 godziny tylko po to, aby zerwać się na równe nogi i polecieć do telefonu i sprawdzić, czy nie zaspałam. Miałam jeszcze 50 minut. Ale zasnąć się nie dało.

Pakiet startowy odebrałam rano w sobotę, zawierał on mapki z lokalnymi trasami rowerowymi, opaskę na rękę, naklejkę na samochód i talonik na makaron z piwem :)

Opaska identyfikująca uczestnika rajdu Nerwowo oczekując na godzinę zero nie wytrzymałam i zaczęłam łazić po mieszkaniu celem zjedzenia śniadania i ubrania się właściwie do warunków pogodowych. Za oknem była mgła i 14°C, więc padło na bluzę i kamizelkę, kurtkę zapakowałam do siatki, która miała wylądować w samochodzie bufetowym nr 1. Oszczędziłam sobie nerwów pakując się na spokojnie dzień wcześniej. Wyszłam z domu o 7:30 i podążyłam w kierunku lotniska, gdzie spotkałam się z ludźmi, zostawiłam plecak z ubraniami na przebranie po rajdzie w samochodzie Renkawa. Wyglądałam i czułam się beznadziejnie, o czym wcześniej wspomniany poinformował mnie bez ogródek ;) Równo o 8:00 nastąpił start honorowy w kierunku nowotarskiego rynku, gdzie miała być pamiątkowa fotka z burmistrzem, po czym 8:15 nastąpił początek babskiego końca ;) Do rynku jechaliśmy ścieżką rowerową we mgle.

Mgielny peleton jedzie do rynku :)

Pamiątkowa fotka pod Ratuszem Pierwsze10km od „ostrego startu” jechałam z Magdą, tempo było jak dla mnie mocne, co skończyło się moim odpadnięciem od czołowej grupy i początkiem walki z samą sobą.

Przejazd peletonu przez nowotarski rynek

Był nawet ruch podporządkowany nam :) Przed Czarnym Dunajcem dospawałam do starszego pana ze Skawiny (pozdrawiam!), powiozłam na chwilę na kole, po czym zaproponowałam mu współpracę i jechaliśmy sobie tak godzinę. Po czym kolega kolegi zarządził 2-minutową przerwę, na którą ja nie mogłam sobie pozwolić, bo bym już nie ruszyła.

Dospawany pan ze Skawiny ;) W tej samotnej przez chwilę jeździe przejechała jaskrawa kula, która zapytała co u mojego chłopa – na co rzuciłam szybkim strzałem na jego rower i przypomniały mi się słowa Chłopa, że jak zobaczę gościa na Bullsie, to że to jest jego kolega z pracy. Dospawałam do nich, ale tak szarpali, że stwierdziłam, że jak pojadę z nimi dłużej, to nie dojadę nawet do pierwszego bufetu. I jechałam sobie 40km samotnie.

Zaczynają się pierwsze górska. Po wspięciu się na pierwszą górę rozpostarł się cudowny widok gór we mgle, a zaraz później nastała super serpentyna w dół. Jako, że jechałam sama, mogłam sobie pozwolić na okrzyki radościu „juuuuuuuuuuuuuuuuuuuuhuuuuuuuuuuuu” poszło w eter! :)

Góry we mgle :) Niestety, ale serpentyny postanowiłam nie rejestrować, ręce trzeba było trzymać na kierownicy :) Najgorsze było, że na czas serpentyn przypadło mojemu Garminkowi odliczyć magiczne 5555km i chciałam to uwiecznić, włączyłam zawczasu opcję zrzut z ekranu żeby się tym pochwalić ;)

5555km na Treku od momentu kupienia Garmina :) Na 65-tym kilometrze zaczęło kropić, więc obrałam plan, że na bufecie zmieniam kamizelkę na kurtkę, a kamizelkę zostawię Iwonie, która nie miała na sobie żadnej membrany, więc nawet kamizelka mogła jej się przydać.  Obliczyłam również, że powinnam dojechać na bufet w okolicach 3 godziny jazdy więc nie jadłam nic, bo można spokojnie zjeść na miejscu. Przeciągnęło się o 2 kilometry, w brzuchu mi już zaczęło burczeć, więc wyciągnęłam drugą kulkę mocy, żeby nie zejść przed bufetem z tego świata. Żeby nie umrzeć przed pit-stopem zaczęłam sobie śpiewać piosenki, od rana siedziała mi ta piosenka (tylko dla dorosłych!), później dla rytmu śpiewałam to i żeby nie spaść z roweru poszło to – zdziwiłam się, jak bardzo nie mogłam sobie przypomnieć tekstów tych piosenek! JEST, widzę go! Z pełną buzią dojechałam na bufet i z radością poleciałam w krzaki, bo pęcherz odzywał się od 20-tego kilometra :P Niewiarygodne, jak czas na bufecie szybko leci! Czułam się jak we śnie, poprosiłam panie o napełnienie bidonów, a sama jedząc drożdżówkę się trochę rozciągałam i uzupełniałam zapasy kieszonek i ruszyłam w drogę. Kontynuowałam to, co działało, czyli podnoszenie zdolności wokalnych, po czym poczułam czyjąś obecność za mną, oglądam się i patrzę, a to ten kolega mojego Chłopa. Pomyślałam sobie, że fajnie, bo męczące jest jechać taki dystans samej, i to w dodatku takiej nieświeżej po sobotnim balowaniu. Jednak im dalej do dwusetnego kilometra, tym bardziej zaczęło padać. Przedostatnie zdjęcie przed deszczem:

Mgła, mgła! z prawej strony… a tu ostatnie zdjęcie przed deszczem:

ooo MGŁA z lewej! Zaczęło się najgorsze. Pozornie płaskie, nudne jak flaki i chropowate asfalty wlazły mi w dupę tak konkretnie, że od 105 kilometra jechałam na stojąco z przerwami na bolesne siedząco. Od czasu do czasu Grzesiek (ta jaskrawa kulka z początku :) ) próbował mnie rozweselić i odciągnąć uwagę od mojego bólu istnienia, jednak deszcz nie chciał przestać padać. Lodowata woda włażąca każdą dziurką do butów to najgorsze doświadczenie na rowerze, którego tak bardzo nienawidzę! Grześkowi jednak tak bardzo podobał się mój Garmin, że co chwila zadawał pytania ile mamy kilometrów? Ile już jedziemy? Jakie mamy nachylenie? itp, dzięki czemu wiem, że ta pozornie płaska chropowata menda miała 1,2% nachylenia. Od 110-ego kilometra zaczął się mój potworny kryzys. Psychika nie chciała współpracować ze zmęczonym ciałem, pod górę dosłownie się turlałam z nogi na nogę, mało się nie przewracałam. Miałam ochotę pieprznąć Trekusiem w krzaki i poczekać siedząc i tak już mokrą dupą na mokrym asfalcie i poczekać na ostateczną deskę ratunku. Epitetami rzucałam jak doświadczony szewc, kobiety ani nawet Baby zupełnie nie przypominałam. Później przesunęłam granicę deski ratunku na 2 bufet i byłam zdecydowana, że nie jadę dalej. Jednak do bufetu trzeba było dojechać. Wypłaszczenie dawało ulgę, mogłam się wyprostować i odciążyć obolałe tkanki miękkie. Im bliżej bufetu na 130km, tym przestawało padać. Wychyliły się nawet widoki, które wcześniej zupełnie zniknęły w deszczu.

To tam zmierzaliśmy? 

Na widok kolejnego wzniesienia z moich ust wydobywało się klasyczne o kurwa, znowu pod górę!, które nabierało takiej mocy, jakiego nachylenia był zbliżający się podjazd. Kładłam się na kierownicy, patrzyłam pod koło i zupełnie bezradna kręciłam automatycznie nogami, sekundy wyjątkowo się wlokły, jak podczas oczekiwania na egzamin czy rozmowę kwalifikacyjną. Biedny Grzesiek – ze strachu przed pobłądzeniem musiał się mnie trzymać ;) Miejscami asfalt był tak chropowaty, że myślałam, że rower mi się zatrzyma w miejscu mimo pedałowania. KOSZMAR.

Rozpogodziło się! 

Dojechaliśmy powoli do finałowych kilometrów 5.etapu Tour de Pologne, gdzie jeszcze można było zobaczyć napisy dopingujące „naszych”, jednak nie przyszło mi do głowy, by im zrobić zdjęcie. Wymęczyliśmy też w końcu ten 130 km, gdzie był parking, ale nie było widać samochodu i mówię do Grześka: jak nie będzie tam bufetu, to złażę i nigdzie nie jadę, ale samochód był, na końcu parkingu, gdzie z radością się udaliśmy.

Bufet nr 2 

Otworzyłam sobie drzwi boczne wesołego busa z maratonów, wzięłam bułkę z kindziukiem, wyjęłam plan trasy i leżąc na kanapie zaczęłam analizować. Im więcej słonego dostało się do mojego brzucha, tym bardziej zdecydowana byłam jechać dalej, bałam się tylko, jak moje siedzenie zareaguje na tą wieść. Nie rozwlekając się długo wsiedliśmy na rower, bo zrobiło się nam zimno, a od bufetu był już tylko długi zjazd. Mimo zjazdu, kręciłam żeby się rozgrzać. Ale dzięki zjazdowi mogłam sobie stać. W nosie miałam aerodynamikę. Byle nie siedzieć. Stopy zaczęły mi drętwieć od wody lub stania, czasami w rękach przechodził atak prądu. Siódma godzina za nami.

Widok rozpościerający się z bufetu nr 2 

To było wyjątkowo długie 40 km do ostatniego bufetu, gdzie dla odmiany powitało nas słońce, gdzie z przyjemnością położyłam się na ziemi i dałam odpocząć zmęczonemu ciału i psychice. Grzesiek wziął aspirynę na bolące kolano, mnie też częstowały panie z karetki (pozdrawiam serdecznie!) ale niestety nie gwarantowały one szybszego dostania się do mety, więc nie wzięłam. Wypiłam colę, której tak bardzo brakowało mi na drugim bufecie, zostawiłam kurtkę w samochodzie i pojechaliśmy, teraz już miało być naprawdę szybko z niewielkimi hopkami to przeturlania. Szybko okazało się, że zostawienie kurtki w aucie to nie był dobry pomysł, bo na horyzoncie czaiły się smutne chmury. 

Nigdy nie cieszyłam się na widok przejścia granicznego w Jurgowie jak wtedy! Ten nasz gładki, równy asfalt, po którym się płynie! Teraz mogę to powiedzieć oficjalnie: PODHALE i SPISZ MA NAJLEPSZE ASFALTY NA ŚWIECIE! Kocham tutejszy asfalt! Moje wyznanie i całowanie drogi przerwał widok na Bukowinę Tatrzańską, gdzie było widać ścianę deszczu. Łudziłam się przez chwilę, że w niżej położonej Białce jeszcze nie pada. Ledwo żeśmy dojechali do ronda w Bukowinie i już zaczęło padać. Z każdym kilometrem coraz bardziej. Ooooch jakież wykwintnie soczyste epitety leciały z mych ust! (chyba powinnam zmienić zawód). Droga z Białki Tatrzańskiej do Nowego Targu mimo pięknego położenia i wykończenia jest jedną z gorszych dróg, gdzie nie ma ograniczenia prędkości (a może i jest, ale NIKT go nie respektuje, bo rzadko są tam patrole policji) i turyści wespół z lokalsami zapierniczają po niej autami tyle, ile fabryka dała. Niebezpieczeństwo w czystej postaci. Do tego w deszczu. Im bliżej lotniska i „Rancza” tym moja wściekłość sięgała zenitu. Byłam zła, wykończona, wściekła i obolała. Grzesiek z radości pokonania życiówki zaczął wydawać dziwne dźwięki i tak oto przekroczyliśmy metę po  9 godzinach i 40 minutach, z czego w ruchu wyszło mi 8 godzin i 52 minuty. Na mecie z radości wrzeszczała Magda, którą w pierwszej 0,01 sekundzie miałam ochotę z pięści walnąć, jednak potrafiłam powstrzymać swój morderczy instynkt i w kolejnej 0,02 sekundzie całą moją złość trafił szlag :) A Madzia skacze, drze się i daje mi klapsy, no kuźwa oddać jej czy nie? :) 

W złym nastroju wzięłam plecak i poszłam się ubrać w suche ubrania, które mimo iż były temperatury powietrza, były takie mięciutkie i cieplutkie. O mamo jak dobrze! Jeszcze po wyjściu z łazienki usiadłam sobie na chwilę pod ścianą Rancza i bezmyślnie wpatrywałam się nieruchomymi gałkami w przestrzeń i szacowałam ilość bólu w ciele. Było tego niezliczona ilość. Napisałam do Chłopa wiadomość krótką i zwięzłą, z epitetem, a jak ;) i udałam się do namiotu, gdzie panowała atmosfera piknikowa. Nie wiedzieć czemu moja obecność wywowała salwy radości (żeby nie napisać śmiechu, przecież wszyscy oni jechali to samo!) i po zjedzeniu makaronu i wypiciu piwnego izotoniku troszkę mi przeszło. Jednak w drodze powrotnej na rower nie wsiadłam ;) 

Po powrocie do domu jak przyłożyłam głowę do poduszki o 21-ej, tak wstałam o 9-tej rano :) na chwilę przed odjazdem przyszła Iwona, która musiała oddać, choć nie chciała, rower Chłopa, który był na tyle kochany, żeby go jej pożyczyć na rajd. Później zmuszona byłam sobie zrobić masaż i sesję rozciągania…

Rozciąganie przywodzicieli

Sam Rajd był dość udanym przedsięwzięciem Nowotarskiego Klubu Kolarskiego, do którego mam przyjemność należeć, dla którego organizacja to była pierwszyzna, w przeciwieństwie do Rowexu, który rajd organizował ostatnie 18 razy. Rekordowa ilość uczestników – 91 uczestników przyprawia o dumę i chęć poprawy oprawy za rok. Rekordowa była również ilość dziewczyn na Rajdzie, było nas 5! ;) w porównaniu z poprzednim rokiem, kiedy startowały dwie dziewczyny. 

Za rok będzie ładna pogoda. Dla odmiany będzie upał 30°C na który będziemy wszyscy psioczyć. Z dwojga złego wolę upały.


komentarze

WiadomościWszystkie

GalerieWszystkie

kontakt

velonews.pl
  • ,
  • redakcja(USUŃ)@(USUŃ)velonews(USUŃ).pl