Z Wrocławia na Pico de Veleta

Codzienna egzystencja i rutyna z natury narzuca większości ludzi ograniczone pole widzenia, zarówno te wizualne, jak i intelektualne. Każdego dnia dostrzegamy wciąż te same poglądy, a nasze działania ograniczają się do określonego promienia. Koncentrujemy się tylko na zadaniach które mieszczą się w przestrzeni dedykowanej naszej pracy. Mentalność ludzka sprawia, że wiele rzeczy powielamy na różnych płaszczyznach życia. Praca, rodzina, hobby. Z jazdą na rowerze jest podobnie. W swojej świadomości widzimy tylko skończoną ilość tras, ograniczoną drzwiami wejściowymi naszego domu. Koncentrujemy się na wartościach z komputera na kierownicy, określając w ten sposób swoje możliwości i predyspozycje. Nie dostrzegamy niczego więcej poza - tak naprawdę nic nie znaczącymi cyferkami.

Większość z nas traktuje marzenia jako coś nierealnego, coś będącego poza zasięgiem i możliwościami. Stąpam twardo po ziemi, patrząc w przyszłość racjonalnie i realistycznie, dlatego moje marzenia są jednocześnie celami, które konsekwentnie staram się realizować. Od siedmiu lat robię to z pomocą roweru. Dlaczego właśnie dwa kółka? Zaczęło się dość groteskowo - od zakupu... zbyt ciasnej kurtki. Choć przez większość swojego życia sport sport odgrywał dość znaczącą rolę, nie zawsze wyglądałem tak jak obecnie. Konsekwencja i upór sprawiły, że z pomocą kolarskiej korby udało się mi zrzucić zbędny balast. Regularna jazda na rowerze stała się czymś więcej, niż tylko walką z kilogramami. Pamiętam swoje pierwsze 100, 200, 300 kilometrów. Wciąż było mi mało. Miałem ochotę na więcej, zdecydowanie więcej.

W ciągu ostatnich kilku lat, wraz z kolejnymi realizowanymi wyzwaniami, zdałem sobie sprawę, że nasze życie jest zbyt krótkie i zbyt kruche by przeżywać każdy jego dzień byle jak. Tak zrodził się pomysł Kolarskiej Korony Ziemi. Oddaje on moją osobowość i pozwala na rozwój wielu umiejętności w różnych obszarach. To projekt życia, który zamierzam realizować bez pośpiechu, a każdy kolejny zdobywany szczyt ma być kamieniem milowym przypieczętowującym wcześniejszą ciężką, żmudną, pełną wyzwań i niekończącej się determinacji pracę. Realizację projektu najprościej było rozpocząć od Europy. Najwyżej położona droga na Starym Kontynencie znajduje się w Hiszpanii, a ściślej na jej południu w górach Sierra Nevada. Z najwyższych szczytów da się dostrzec Ocean Atlantycki i Afrykę. W połowie sierpnia, wraz z wschodzącym słońcem wyruszyłem by zmierzyć się ze swoimi marzeniami. Pierwszego dnia, po ponad 270 kilometrach jazdy dotarłem do Pragi. Cztery dni zajęły od Polski zajęło dojechanie do Szwajcarii, gdzie ujrzałem wspaniałe Alpy w których zakochałem się rok wcześniej. Na szczyt Pico de Veleta dotarłem po 15 dniach, mając w nogach ponad 2 900 kilometrów.

Po drodze zobaczyłem zmieniający się krajobraz Europy. Sielskie wsie pełne wyjątkowych zagród sprawiały wrażenie, jakby czas się tam zatrzymał, albo przynajmniej płynął zdecydowanie wolniej. Otaczające góry, pola pełne najpierw chmielu, a później winorośli pozwalały zapomnieć o szarej codzienności. Swoją trasę wyznaczyłem łącząc dwa punkty - mój dom i szczyt Velety. Zdałem się na los, specjalnie nie ingerując w utworzony ślad. Dodałem do niego jedynie Mont Ventoux - która dla Francuzów i Tour de France jest tym samym, co Passo dello Stelvio dla Włochów. Legendarna Góra Wiatrów, Olbrzym Prowansji wzbudzał podobne żądze co włoskie Cima Coppi. I pokazał swoją moc, choć nie do końca tak jakbym mógł się tego spodziewać. Na górę wjeżdżałem od strony Malaucène. Droga ta jest mniej popularna niż znany z Wielkiej Pętli podjazd od Bedoin i teoretycznie nieco łatwiejsza. Ale tylko na papierze, ponieważ okazał się on niezwykle ciężkim wyzwaniem. Wprawdzie ponad 21 kilometrów miało średnie nachylenie raptem wynoszące 7,4%, to kilka fragmentów - głównie pomiędzy 7. a 13. kilometrem - dało solidnie w kość.

Im byłem wyżej, tym więcej chmur zbierało się nad szczytem, jednak z perspektywy podjazdu nie stanowiły żadnego zagrożenia. Mniej więcej kilometr przed wierzchołkiem usłyszałem pierwsze oznaki zbliżającej się burzy. Zdążyłem zrobić jeszcze kilka zdjęć, schowałem aparat, wyciągając jednocześnie profilaktycznie kurtkę przeciwdeszczową. Kilka chwil później zaczęło padać tak mocno i obficie, że po kilkudziesięciu sekundach byłem już cały przemoczony. Przed ostatnim zakrętem deszcz zamienił się w sporej wielkości grad, a ja nie zważając na nic, cisnąłem ile sił w nogach by jak najszybciej znaleźć się w malutkim sklepiku pod wieżą telewizyjną. Ten był już pełen innych zaskoczonych kolarzy. Oparłem rower o ścianę i szybko schowałem się do środka. Burza dopiero się rozkręcała. Pioruny waliły w znajdującą się nad nami wieżę jeden za drugim, a każde drżenie ścian pogłębiało tylko strach i lęk. Przyznam szczerze, że tak silnych i intensywnych wyładowań w swoim życiu jeszcze nie przeżyłem.

Długo przed wyruszeniem w drogę, wiedziałem że moja trasa pokrywa się z kilkoma miejscowościami mającymi gościć Vuelta a Espana. Naturalnie więc chciałem zobaczyć ten wyścig od środka. Mając ponad 2 500 kilometrów w nogach dotarłem do Cullery, która kolejnego przedpołudnia miała być areną startu kolejnego etapu hiszpańskiej trzytygodniówki. Tego dnia moje kilometry zeszły na drugi plan, żyłem możliwością zobaczenia i porozmawiania z zawodnikami światowego peletonu. Wcześniejsza wizyta na Tour de France - gdzie byłem gościem CCC Team - po części mi to ułatwiła, przynajmniej w przypadku polskiej drużyny i jej zawodników. Zamieniłem kilka zdań z Patrickiem Bevinem, z Szymonem Sajnokiem ponarzekaliśmy na hiszpańską pogodę, a Victor de la Parte nie mógł uwierzyć, że przejechałem na rowerze aż z Polski. Udało mi się też spotkać z pozostałymi Polakami startującymi w innych ekipach. Wyjeżdżający na podpisanie listy Tomek Marczyński widząc Białego Orła na mojej piersi przystanął zaintrygowany, pytając o cel podróży. Gdy wymieniam nazwę Sierra Nevada na jego ustach pojawił się szeroki uśmiech. Rafał Majka i Paweł Poljański wyszli z autokaru kilka minut przed samym startem, więc udało mi się z nimi jedynie strzelić szybką fotkę.

Niemrawo wstające słońce powitało mnie najważniejszego poranka tej wyprawy. Błękitne niebo pozwalało sądzić, że będzie to udany dzień. Rozpoczynałem od strony Monachil, miejscowości która dwa lata temu gościła Vuelta a Espana, co zresztą było widoczne na asfalcie. Co chwilę pojawiały się nazwiska Nibali, Contador, czy Kruijswijk, ale najwięcej grafik wspierało Tomka Marczyńskiego. Wersja podjazdu - którą wybrałem zupełnie nieświadomie - jest prawdopodobnie najtrudniejszym wariantem z wszystkich możliwych. Po minięciu wszystkich zabudowań i najwyżej położonego campingu w Hiszpanii, droga nieco opada, rower się rozpędza, by za łukiem stanąć niemal w miejscu. Ściana płaczu - tak ten fragment określono w jednej z relacji z Vuelty i faktycznie potrafiła wycisnąć łzy z oczu. Wahoo pokazał 20% nachylenia, oficjalne grafiki wskazują nawet 22%.

Wspinając się coraz wyżej mam wrażenie, że przebywam w niesamowitym miejscu. To dziwne połączenie Dzikiego Zachodu znanego z niedzielnych westernów i powierzchni Marsa widzianej na zdjęciach łazika NASA. Widok ten pobudza wyobraźnię tworząc wyjątkowo spektakularny krajobraz. Jest on dodatkowo potęgowany gęstniejącymi chmurami. To właśnie w tym jasnym, ale zachmurzonym otoczeniu sceneria robi się naprawdę obłędna.

Wraz z upływającym czasem zaczynam ignorować fenomenalne widoki otaczające zbocze Pico de Veleta, koncentrując swoją uwagę na decydującym fragmencie podjazdu. Duże, gładkie i śliskie kamienie rzucały rowerem raz w prawą, raz w lewą stronę. Teren staje się bardziej nierówny, a nachylenie które od kilkunastu kilometrów utrzymuje się w okolicach 10%, zaczyna zbierać żniwo. Płynny rytm z jakim starałem się do tej pory wjeżdżać, zamienia się w kolarskie staccato. Każde sto metrów wzniesienia intensyfikuje uczucie wyczerpania. Coraz większe wyrwy w asfalcie i niechlujnie rozrzucone kawałki mieszanki żwiru i czegoś w rodzaju gruzu nakazują umysłowi wykrzesać maksimum skupienia. Z każdym kolejnym pociągnięciem korbą wjazd staje się coraz bardziej surrealistyczny. Chociaż szczyt wydaje się być blisko, to jest to bardzo złudne uczucie. Kolejne metry ciągną się w nieskończoność, a ja bardziej wspinam się siłą woli niż mięśni. Do szczytu docieram po ponad siedmiu godzinach wspinaczki. Udało się! Poczucie ulgi mieszało się z szaloną radością, choć mój stan fizyczny ani trochę tego nie oddawał.

Przemierzyłem znaczną część naszego kontynentu. W ciągu zaledwie piętnastu dni, przeżyłem coś, co trudno przelać na papier. Każdy kolejny dzień przepełniony był ciągłym strumieniem informacji wizualnych rejestrowanych przez umysł zupełnie inaczej niż kolejne zdjęcia oglądane codziennie na Instagramie. Niezliczone krajobrazy pojawiające się, rozwijające, zbliżające się, a następnie ustępujące miejsca innym sprawiały, że - pomimo tego że wszystko działo się bardzo szybko - czas w jakiś sposób się wydłużał. Tak wiele życia przeżyłem w bardzo krótkim czasie.


o autorze

Piotr Szafraniec

Kolarz, kucharz, akrobata. Dwukrotny Mistrz Polski Dziennikarzy w kolarstwie szosowym.

Powiązane posty


komentarze

Powiązane treści

WiadomościWszystkie

GalerieWszystkie

kontakt

velonews.pl
  • ,
  • redakcja(USUŃ)@(USUŃ)velonews(USUŃ).pl