Bike Maraton Kowary – pokonać zmęczenie. Kobieta też potrafi.

Po dwutygodniowym pobycie w Alpach postanowiłam uwieńczyć swój pełen relaksującego trekkingu, szosowego i górskiego kręcenia urlop startem w drugim wyścigu edycji Bike Maraton w Kowarach.

Książkowo przygotowałam się do startu: w piątek przed wyjazdem z Lombardii wyskoczyłam na szybki „rozjazd” w okolicach Gardy. Ze względu na ograniczony czas tylko 38 km z 1000 m przewyższeń. Oczywiście to był genialny pomysł, dzięki któremu w południe pełna energii wsiadłam za kierownicę, mając 1200 km przed sobą i gigantyczny korek wzdłuż jednego z najbardziej obleganych jezior Północnych Włoch.

Przez większą część drogi lało, a gdy do „mety” w Karpaczu zostawało zaledwie 3,5 h jazdy, autostrada zaczęła się niemiłosiernie rozpływać przed oczami i żadne sztuczki nie były w stanie powstrzymać mnie przed zaśnięciem. Na szczęście zwyciężył zdrowy rozsądek, więc zjechałam na drzemkę, później jeszcze jedną, a za trzecim razem postanowiłam spać, aż samodzielnie się nie obudzę.

Nie ma to jak dobry regenerujący sen w różnorakich pozycjach akrobatycznych na fotelu kierowcy. Obudziły mnie pierwsze promienie rozjaśniającego niebo słońca, ruszyłam i w porannej mgle dotarłam do hotelu.

Sobota minęła głównie w stanie nieważkości, wiadomo było, że na niedzielną świeżość nie ma co za bardzo liczyć i prognoza się sprawdziła. Motywacja przed startem była gdzieś w przedziale pomiędzy 0 a -20, dopiero, gdy zobaczyłam znajome uśmiechnięte twarze, zaczęłam wracać do życia.

Krótka rozgrzewka pokazała, że godzinne rozciąganie poprzedniego dnia niewiele zdziałało, cóż, jaki odpoczynek, taka świeżość.

Na starcie ustawiłam się w świetnym towarzystwie, żółwik z Alą Brodą, 20 sekund do startu, wpinamy się, jedziemy.

Uwzględniając moje podstawowe założenia, jadę spokojnie, pilnuję oddechu i tętna, nie zważając na wyprzedzających mnie z językiem na ramieniu zawodników. Ze zdziwieniem odnotowuję, że moje tętno sięga ok 10 uderzeń wyżej, niż podczas BM Ultra w Szklarskiej nawet pomimo zmęczenia, a oddech pozostaje równy.

Uśmiecham się, kręcąc spokojnie pod 9-12% - po Alpach to takie rozjazdowe pochylenie terenu. Z przyjemnością zauważam także, że długotrwałe 16% nie zmusza mnie do zejścia. Pierwszy zjazd po kamieniach robi wrażenie, ale nie wytrąca z równowagi, zjeżdżam choć nie tak szybko, jak bym tego chciała. Bardzo mile zaskakują ludzie prowadzący rower, starając się nie zajmować całej szerokości zjazdu, idąc praktycznie gęsiego i chętnie ustępując drogę jadącym – piękne sportowe zachowanie.

Pierwszy bufet zaliczony, jeszcze tylko 2/3 trasy przede mną. Większość podjazdów na trasie choć wymaga dobrego przygotowania fizycznego, jest jednak przyjemna od strony technicznej i dość łatwa do pokonania. Na trzech najbardziej stromych odcinkach jestem zmuszona jednak się przespacerować, czego bardzo nie lubię, ale to kwestia siły, której w niedzielę mi zdecydowanie brakowało.

Gdzieś po drugim bufecie na zjeździe dochodzę Lesława Kulę, który z werwą wyprzedził mnie na pierwszym podjeździe. Od tego momentu zamieniamy się co chwilę miejscami: Lesiu wyprzedza mnie po górkę, ja dopadam go na zjazdach. W pewnym momencie moje starte prawie do zera klocki hamulcowe blokują przednie koło, które zapiera się o większy kamień, a ja nie wypinając się z pedałów kręcę piękny w zwolnionym tempie piruet, na którego końcu myślę: „jakby tak wylądować Landryną, żeby się nie porysowała?”. Z tyłu podjeżdża Lesiu ze śmiechem krzycząc: „Zepsułaś mi taki piękny zjazd! Specjalnie przegrodziłaś drogę! Stajemy na piknik?”.

Przede mną ostania „dyszka”, wiem, że teoretycznie ma prowadzić szerokim szutrowym zjazdem, jednak po paru km okazuje się, że trzeba jeszcze trochę dokręcić po górkę, a moje tylne koło płynie z braku powietrza. Zeskakuję, odpalam wożony od jakichś 7 lat nabój, który się nigdy wcześniej nie przydał, przekręcam kołem... I znów słyszę śmiech Lesława: „Myślałem, że już Cię nie dojdę!”. Podjazd z ostatnich sił, szutrem lecimy w dół do mety i ze śmiechem przelatujemy pod bramką. Na finiszu okazuje się, że nasz team STS Extreme Strzelin - BikeRepublic.pl zdobył zaszczytne 3. miejsce w klasyfikacji zespołowej, a ja ukończyłam wyścig z czasem 4:15 na 46 km i 1700 m, plasując się na 5 miejscu w swojej kategorii, tym razem ani raz nie tracąc oddechu


o autorze

Piotr Szafraniec

Kolarz, kucharz, akrobata. Dwukrotny Mistrz Polski Dziennikarzy w kolarstwie szosowym.

komentarze

WiadomościWszystkie

GalerieWszystkie

kontakt

velonews.pl
  • ,
  • redakcja(USUŃ)@(USUŃ)velonews(USUŃ).pl