Ruszyła HTC Author American Expedition 2013
Po długich i dość męczących przygotowaniach, szczególnie przed samym wyjazdem w końcu nadszedł kolejny etap wyprawy. Dojazd do lotniska oraz przelot do USA. Ostatnie kilka dni przed dniem wyjazdu to normalne szaleństwo. Pomimo, że przygotowania rozpocząłem pod koniec grudnia czyli wystarczająco wcześnie aby pozapinać wszystko na ostatni guzik to na kilka dni przed zaplanowaną datą wyjazdu zawsze wyskakuje coś niespodziewanego co utrudnia i przedłuża przygotowania. Nie inaczej było i tym razem. To coś nie pasuje do reszty sprzętu, to umówiona paczka przychodzi na ostatnią chwilę a to jakiś patron medialny prosi o kolejny wywiad... masakra. Cieszę się, że już w końcu udało się wyruszyć. Skończą się wreszcie długie godziny siedzenia przed komputerem, odpisywania w nieskończoność na maile, czytania o tym co może mnie spotkać w podróży czy planowania trasy na której zawsze znajdzie się coś ciekawego do zobaczenia lub zdobycia. Godzina zero nadeszła. Czas spakować sprzed i ruszać w drogę.
Na kilka ostatnich dni przed wyjazdem kupiłem bilet na pociąg z Jeleniej Góry do Warszawy. Ku mojemu zaskoczeniu za bilet z dodatkowym bagażem i kuszetką zapłaciłem mniej niż w zeszłym roku na tej samej trasie przed wyprawą do Indii. Dopłata do kuszetki wyniosła mnie 25,50zł a za pudło z rowerem 5,10zł. Wniosek z tego taki, że lepiej opłaca się zapakować rower i nazwać to bagażem. Opłata za rower to wydatek rzędu 9-10zł. Za cały bilet zapłaciłem więc 103,50, a to o 5zł mniej niż rok wcześniej. Ostatnie dwa dni to już tylko pakowanie bagażu. Musiałem przygotować się od razu do przelotu więc rower jak zwykle wpakowałem w tekturowy karton który dostałem że sklepu rowerowego. Oryginalny karton z mojego modelu roweru nie mógł niestety zmieścić trzeciego koła. Również rower musiałem nieco porozkręcać. Przednie koło, kierownica z amorem, siodełko, pedały oraz bagażniki trzeba było ściągnąć. Udało się za to zmieścić namiot, buty i kilka innych mniejszych rzeczy. Druga sztuka bagażu to spora ruska torba do której cudem tylko weszło trzecie koło, przyczepka, prawie wszystkie sakwy i całość sprzętu, odzieży i jedzenia. Trzecia sztuka bagażu (jako mój bagaż podręczny w samolocie) to sakwa ze śpiworem, podusią i torbą na kierownicę w której znalazły się najcenniejsze rzeczy.
W Warszawie po bezproblemowej podróży pociągiem prawie cały bagaż oddałem do przechowalni na dworcu centralnym. I znów zaoszczędziłem na kolei. Tym razem 10zł. Pan z przechowani bagażu nie policzył mi za sakwę a tylko za karton i torbę :) Do Wa-wy przyjechałem tuż po szóstej rano, odlot dopiero 19:40. Czasu wystarczająco aby pozwiedzać stolicę. Około 16:30 zabrałem bagaże z przechowalni, kupiłem bilet ZTM na SKL i szynobusem S3 podjechałem na lotnisko Chopina. Z końcowego przystanku SKL do hali lotniska odlotów był spory kawałek. Szczególnie, że miałem trzy bagaże i tylko dwie ręce. Niosąc zatem na zmianę raz karton z rowerem a raz torbę i sakwę udało się przejść prawie pod sam terminal, gdzie bagaż mogłem wieść dalej na wózku. W sumie dobrze by było, gdyby te wózki były już na przystanku SKL ale trudno, przynajmniej można poćwiczyć noszenie ciężarów. Na lotnisku od razu się odprawiłem, obydwa bagaże jak się okazało były ponadgabarytowe, więc musiałem je oddać w specjalnie to tego przygotowanym pomieszczeniu. Wszystko bez dodatkowych opłat. Przed wyjazdem oczywiście ważyłem torbę i karton z rowerem, ale jak to zwykle bywa na lotniskowej wadze, wszystko waży więcej. Torba zmieściła się w limicie maksymalnym 23 kilogramów, ale karton z rowerem przekraczał nieznacznie limit. Waga pokazała 23,8kg. Dla rosyjskiego przewoźnika nie ma to jednak żadnego znaczenia i za to właśnie lubię te linie. W innych pewnie musiałbym zapłacić raz za przelot z rowerem, dwa za przekroczony limit wagowy i trzy za ponad gabaryty, a w Aeroflocie, nie :)
Do NY leciałem z międzylądowaniem w Moskwie, zdecydowanie najtańsza opcja z rowerem, ale też biorąc pod uwagę sam bilet porównując z innymi liniami. Do Moskwy leciałem mniejszym Airbusem A321, ale do NY już wielkim A330-300 (trzystu pasażerów na pokładzie). W rosyjskiej stolicy czekała mnie pierwsza zmiana czasu o dwie godziny do przodu. Ponieważ po ponownym odprawieniu do NY była już prawie pierwsza w nocy czasu miejscowego, nie pozostawało nic innego jak znaleźć kąt do spania. W terminalu D z którego zresztą miałem odlot znajduje się kilka restauracji z wygodnymi kanapami. W terminalu znajdowało się może kilkanaście osób, więc nikomu nie będzie przeszkadzać jak się położę właśnie w takim barze. Tak właśnie zrobiłem. Zamówiłem tylko kawkę, na kolację ciasteczka owsiane Sante i po chwili grzecznie spałem na miękkiej kanapie. Kilka razy w nocy obudził mnie głos z głośników, zapowiadający kolejne przyloty i odloty. Po piątej rano zrobił się już większy ruch i tym samym dalej spać się nie dało. Zasnąłem za to na poczekalnianym krześle przed moją bramką odlotu. W ślad za mną poszło jeszcze kilka innych osób. To już prawie druga doba w podróży więc nie ma się co dziwić, że organizm domaga się większej ilości snu.
Wylot do NY zaplanowany był na 10:15 czasu moskiewskiego. Wkradło się kilka minut poślizgu ale w końcu zapakować trzysta osób w kilkanaście minut do samolotu też nie jest łatwo. W samolocie znów dopisało mi szczęście. Nie dość że miejsce przy oknie w przedniej części samolotu to jeszcze jest jak nogi wyprostować. Miejsce znajdowało się w pierwszym rzędzie za klasą biznes. Przede mną nikt zatem nie siedział :) 11K i 11A to chyba dwa najlepsze miejsca w samolocie oczywiście poza pierwszą klasą. Cały lot z Moskwy do NY trwał ponad dziewięć godzin (z Wa-wy do NY - 9h15m). Podczas lotów do Moskwy i do NY można liczyć na posiłek, ciepłe i zimne napoje a podczas lotu do NY dochodzi jeszcze ciepły posiłek (wybrałem ryż i rybę Tilapię).
Samolot wg danych z monitorów leciał na stałej wysokości 36000 stóp (około 10972m.n.p.m.) z prędkością około 880-900km/h oraz przy temperaturach od minus 76 do minus 59 st.C. Całą trasa z Moskwy do NY to ponad 4750mil (7640km). Trasa przelotu prowadziła przez Rosję, Białoruś, Skandynawię, Islandię oraz nieznacznie zahaczając o Grenlandię i Kanadę :) Na większości trasy przelot odbywał się ponad białymi kłębiastymi chmurami, chwilami jednak można było zauważyć wciąż ośnieżone rozległe tereny północy. Szczególnie biała Grenlandia wyglądał pięknie. Niezbyt wysokie szczyty otulone białym płaszczem z wyraźnie widocznymi, zsuwającymi się ku morzu lodowym jęzorom.
Cała ta powietrzna zabawa skończyła się z chwilą bezpiecznego lądowania w Nowym Jorku oczywiście planowo o 12:20 czasu nowojorskiego (18:20 w PL). Ponowny magiel na lotnisku czyli przeprawa paszportowo-wizowa na bramkach. Na szczęście Pan nie miał zbyt wiele pytań na temat mojej podróży i bez problemu wbił mi w paszporcie pozwolenie na pobyt w USA na pięć miesięcy. Potem już tylko odbiór bagażu, składanie roweru, pakowanie sakw co zajęło mi na szybko godzinkę z kawałkiem i witaj Ameryko.
Jak tylko wyszedłem z lotniska, od razu przypomniała mi się stolica Indii. Wszystko inne, krzyki ludzi dookoła, klaksony aut. Tyle, że nawet widząc to wszystko po raz pierwszy na oczy ma się wrażenie jak by się to już widziało - z filmów. Wsiadłem na zapakowany rower i ruszyłem przed siebie na Long Island na umówione spotkanie z przedstawicielami firmy Finish Line, znanego producenta specyfików do konserwacji roweru. Wyznaczyłem sobie trasę w GPS i kierując się na północ, starałem się unikać głównych dróg, które mają po kilka pasów w jednym kierunku. Niezbyt mi to wyszło. Za dużo kręcenia, kombinowania. W końcu trzymałem się nieautostradowej drogi 27 o czterech pasach w każdym kierunku :) Pod siedzibę Finish Line dojechałem po 18:00. Niestety wszystko było pozamykane. Zmęczony podróżą i jazdą z lotniska w gąszczu samochodów marzyłem o spaniu. Znalazłem mały trawnik za budynkiem FL, rozbiłem namiot i poszedłem spać.
C.D.N...
komentarze