Dominika Włodarczyk: „Wciąż najważniejsza jest dla mnie szosa”
Dominika Włodarczyk w niedzielę 15 stycznia br. w Drzonkowie k. Zielonej Góry wywalczyła tytuł mistrzyni Polski w kolarstwie przełajowym. Połowę trasy przejechała z kontuzją dłoni, co w efekcie wykluczyło ją z walki o TOP10 w mistrzostwach świata. Przed nią jednak sezon szosowy i na nim się obecnie koncentruje.
Jakie to uczucie obronić tytuł mistrzyni Polski? Przed wyścigiem w Drzonkowie byłaś go ciekawa z uwagi na tę wyjątkową sytuację, w jakiej wcześniej jeszcze się nie znalazłaś.
Tych niewiadomych było więcej. Nie dość, że po raz pierwszy stawałam na starcie wyścigu, w którym miałam bronić tytułu, to jeszcze nie bardzo wiedziałam, na co stać inne dziewczyny. Z Zuzią (Krzystałą – przyp. red.) ostatni raz ścigałam się dwa, a z Malwiną (Mul – przyp. red.) i Tosią (Białek – przyp. red.) półtora miesiąca wcześniej. Nie miałam pojęcia, jak bardzo są mocne. Wiedziałam tylko, w jakiej ja jestem dyspozycji, bo „mówiły” mi o tym cyferki w moim Garminie. I właśnie z tych wszystkich powodów na nic się nie nastawiałam, poza tym, żeby pojechać dobry wyścig. Wiedziałam, że wszystko wyjaśni się po pierwszym, a najdalej po drugim okrążeniu. Nie miałam też poczucia, że muszę obronić wywalczony rok temu koszul, że jeśli ponownie nie zdobędę mistrzowskiego tytułu, to coś się wydarzy. Nie było więc na starcie ani stresu, ani presji, ale podekscytowanie i owszem. Cieszę się, że wygrałam ten wyścig, mimo wszystkich „przygód” na trasie i tego, jak się układała rywalizacja.
Rzeczywiście te pierwsze rundy były decydujące, ale też przez cały wyścig coś nieprzewidzianego się przydarzało, Ty również nie uniknęłaś kraks.
Obejrzałam sobie zapis wyścigu i przyznaję, że ta moja jazda wygląda bardzo płynnie i cieszy oko. Ale gdy zobaczyłam swój pierwszy upadek, moment, w którym uderzam głową o ziemię... Nie wiem, jakim cudem nie złamałam wtedy obojczyka, a jedyne konsekwencje, które poczułam dopiero następnego dnia, to ból głowy i barku.
Ale dłoń masz nadal spuchniętą...
Uderzyłam nią w połowie wyścigu o palik, od początku bolało, z każdym metrem coraz bardziej. Jechałam dalej, walcząc z tym uczuciem, bo nie chciałam wypuścić z rąk tego, co było już tak blisko. Od początku wiedziałam, że coś jest nie tak, poczułam w momencie uderzenia, jak coś „chrupnęło” na styku kości palca i dłoni. Nawet na transmisji widać moment, gdy próbuję nastawić palec, nie słychać tylko kolejnego „chrupnięcia” (śmiech). Wtedy już byłam niemal pewna, że to złamanie. Zostawiałam tę dłoń w spokoju, postanowiłam zająć się nią dopiero po mecie, za to ona przypominała o sobie na wszystkich nierównościach, czyli przez całą trasę, a szczególnie, gdy zeskakiwałam z roweru. Wiedziałam jednak, że wypracowałam wystarczającą przewagę, by jadąc mądrze, wciąż wygrać ten wyścig. Bardzo nie chciałam tej szansy zaprzepaścić. I tak jak pierwszą część trasy przejechałam świetnie technicznie – bo to wystarczało i nie było sensu dokładać do tej czasowej przewagi kolejnych 10 sekund na każdym okrążeniu, „wypstrykując się” niepotrzebnie z sił – tak w drugiej połowie, ze względu na ból w ręce, musiałam po prostu jechać, ile fabryka dała. Nie mogłam już liczyć na pewny chwyt, odciążałam tę rękę, więc rower spode mnie lekko uciekał. Skupiałam się tylko na jeździe, dobra technika nie mogła mi już za bardzo pomóc.
Rywalki nie wiedziały, z czym się zmagasz, je zresztą również dopadł pech.
Malwinie spadł łańcuch, Tosia złapała gumę i w ogóle nie ukończyła wyścigu. Trochę mi przykro z tego powodu. Chciałabym móc rywalizować z dziewczynami od początku do końca, wygrałaby ta, która jest najlepsza. No, ale to była bardzo zdradliwa trasa, łańcuchy spadały niemal jeden za drugim.
To już truizm, że w kolarstwie, w każdym sporcie, oprócz przygotowania przydaje się też odrobina szczęścia. Ty byłaś także świetnie przygotowana, przeanalizowałaś każdy aspekt, wzięłaś pod uwagę wszystkie możliwe czynniki. Może to też miało znaczenie i wpłynęło na wynik?
Byłam na tej trasie w grudniu, była zamarznięta i właściwie w ogóle nie potrzebowałam zmieniać roweru. Ale miałam też wyobrażenie, co może się na niej zdarzyć, jeśli spadnie deszcz. Testowałam i napęd, i siebie w takich warunkach. Sprawdzałam, jak w błocie będzie zachowywał się łańcuch, korby, przerzutki, ale też cały rower. Ćwiczyłam wjeżdżanie w mokry piach z ubitego gruntu czy błocka, a potem wyjeżdżanie z niego i łapanie przyczepności. To wszystko dało mi po prostu wiedzę, jak jechać, z jaką kadencją pedałować. Przygotowując się do tego startu, wzięłam pod uwagę wszystkie czynniki, na które miałam wpływ. Choroby nie mogłam przewidzieć (śmiech), ale pozostałe kwestie rzeczywiście uwzględniałam, przemyślałam i przepracowałam, niewątpliwie był to mój handicap.
Kiedy wjechałyście na pierwszą rundę i zobaczyłam, jak gonisz Malwinę, z którą jeździcie teraz w jednym teamie, pomyślałam, że to taka trochę bratobójcza walka.
Spodziewałam się, że największą batalię przyjdzie mi stoczyć z Malwiną. Wiedziałam o tym nie tylko dlatego, że się z nią ścigałam, że widziałam jej wyniki, również te z Belgii z trzech wyścigów serii Kerstperiode, które pojechała między świętami a Nowym Rokiem. Przede wszystkim znam ją i bardzo lubię, a to że znam jest najgorsze, bo wiem, na co ją stać (śmiech). Wiedziałam, że jeśli pojedzie dobry wyścig, a zaprzepaściły to problemy z łańcuchem, to ciężko będzie mi nawiązać z nią wyrównaną walkę. Z kolei Zuza swoją formę potwierdziła podczas piątkowych sztafet, wykręciła na rundzie świetny czas, powiem to, choć nie znoszę tego zwrotu: „jak na dziewczynę”. Zrobiło to na mnie wrażenie, ale potem pomyślałam, że przejeżdżałam to okrążenie na treningach z podobnym wynikiem, tyle że ja wkładałam w to więcej techniki, a mniej „fizyczności”. Choć warto pamiętać, że zarówno Zuzia, jak i Malwina są zupełnie innymi typami zawodniczek niż ja. One, w przeciwieństwie do mnie, są naprawdę silne, ja mam z kolei inne atuty, które pomagają mi walczyć na przełajowych trasach. Wygrałam z minutową przewagą na szybkiej trasie, która w zasadzie nie powinna generować aż takich różnic również dlatego, że rywalki miały pecha... Ale z drugiej strony, swoją zawziętością i uporem, pracując też nad techniką zrobiłam kawał dobrej roboty, która przełożyła się na ten rezultat.
Co właściwie dla Ciebie znaczą przełaje? One miały być przecież tylko urozmaiceniem zimowych treningów, miały pozwolić Twojej głowie odpocząć od szosy, sama podkreślasz, że sezon szosowy jest dla Ciebie najważniejszy. Tymczasem przygotowując się do przełajowych zawodów, niezależnie od ich rangi, niczego nie pozostawiasz przypadkowi.
Kiedy się za coś biorę, robię to najlepiej jak potrafię, nie umiem inaczej. W przypadku przełajów było tak, że rzeczywiście miały stanowić wyłącznie odskocznię. Jeszcze rok temu uważałam, że na niewiele to, co wypracuję podczas przełajowych treningów, szczególnie techniki, przyda mi się na szosie. Wolałabym być 10. na mistrzostwach Polski, ale lepiej jeździć w wyścigach szosowych, moim celem nie była koszulka z orłem. Tyle że w sezonie okazało się, że na i na szosówce, i na rowerze czasowym o wiele pewniej, z większą niż dotąd prędkością wchodzę w zakręty, że lepiej czuję rower, więc o śmiało przepycham się w grupie, nie mam już z tym problemów. Przemek (Gierczak, trener kadry przełajowej – przyp. red.) mówił mi o tym od początku, ale sądziłam, że chce mnie w ten sposób przekonać do startów w przełajach, więc nie do końca wierzyłam w jego słowa (śmiech). Sama się o tym przekonałam, więc zaczęłam poświęcać sporo czasu na technikę, bo ona ma w tej odmianie kolarstwa kolosalne znaczenie. Można być piekielnie silną, ale bez techniki nie zrobi się wyniku. Gdy okazało się, że przekłada się to na szosę, moja motywacja do tych treningów wzrosła. Może trochę niezręcznie to zabrzmi i nie powinnam tego głośno mówić, ale jeśli jeszcze niejako przy okazji można zostać przełajową mistrzynią Polski... To ja takie „przy okazji” tych treningów biorę w ciemno! Bez zastanowienia! (śmiech).
Nie czujesz się zmęczona sezonem przełajowym?
Nie, ponieważ niewiele startowałam, kilka pierwszych wyścigów, żeby przygotować się do mistrzostw Europy. Przejechałam je szosową nogą, przesiadłam się na przełajówkę prosto z szosy, bez żadnej przerwy. Zaraz po ME rozpoczął się korowód choróbsk, który trwał dwa tygodnie. Kiedy już się wydawało, że wracam do siebie, na trzy dni przed wyjazdem do Belgii na Kerstperiode dostałam stanu podgorączkowego. Decyzja mogła być tylko jedna, choć ja naprawdę bardzo lubię się ścigać, ale ani nie chciałam nikogo zarazić, ani się dobić. To jest sport zawodowy, ale czasami trzeba posłuchać swojego organizmu, który wyraźnie domagał się odpoczynku. Pomogło, a ostatni miesiąc przepracowałam z szerokim uśmiechem na ustach, bo w końcu nie tylko mogłam jeździć, ale też nie chorowałam.
W zasadzie od razu po MP, w związku z Twoją kontuzją, pod znakiem zapytania stanęły mistrzostwa świata. Ostatecznie nie wystartujesz w tym roku w światowym czempionacie?
Tak naprawdę te mistrzostwa już wcześniej stały pod znakiem zapytania. Miałam świadomość, że jeśli pojechałabym do Hoogerheide, to mój sezon szosowy zacząłby się o miesiąc później niż planowałam. Do mistrzostw przez trzy tygodnie miałabym krótkie, ale intensywne treningi, a po powrocie z Holandii koniecznie musiałabym odpocząć, bo inaczej mój organizm sam upomniałby się o reset i wywaliłoby mi korki w połowie sezonu, na przykład w czerwcu, kiedy są szosowe MP. Od listopada, gdy zaczął się sezon przełajowy, nie miałam żadnej przerwy, a już w połowie lutego nasz team ma zaplanowane pierwsze starty na szosie. I teraz pojawia się fundamentalne pytanie, co jest dla mnie najważniejsze. Znam odpowiedź: przełaj jest ważny, ale jest tylko rozrywką dla głowy i ciała, to na szosie chcę się skupić. Wprawdzie Paulina (Brzeźna-Bentkowska, trenerka teamu MAT Atom Deweloper Wrocław – przyp. red.) i Paweł (Bentkowski, dyrektor sportowy MADW – przyp. red.) zostawili mi wolną rękę, nie chcą mnie w niczym ograniczać, jeśli chodzi o mój sportowy rozwój i cele, jakie sobie stawiam, ale organizm ma swoje prawa. Dodatkowo Paulina powiedziała mi bardzo mądrą rzecz, że może przez te choroby i kontuzje ktoś tam z góry mnie stopuje, żebym nie wyrządziła sobie krzywdy. Może rzeczywiście tak jest, ale jeśli to stopowanie tak ma wyglądać, to w końcu ten ktoś mnie zabije! (śmiech). Najpierw byłam tak chora, że nie wiedziałam, co się dzieje, teraz chyba mam złamanie... Po raz pierwszy w życiu. Proszę delikatniej! (śmiech).
Nie żal Ci trochę, odrobinę tego startu w mistrzostwach świata?
Trochę, ale wiesz, ja nie chciałam tam jechać na wycieczkę, chciałam być dobrze przygotowana, skupiona na celu, czyli walce o TOP10. Trzy tygodnie przed docelową imprezą nie mogę trenować, nawet na trenażerze trudno mi pewnie złapać kierownicę, więc nie zrobię żadnych cięższych ćwiczeń, o interwałach, podczas których nawet mieszkanie się dotąd wyginało nie wspominając... Nie jestem zawodniczką, która walczy tylko o to, żeby nie zostać zdublowaną. W takim stanie nie nawiążę wyrównanej rywalizacji ze światową czołówką, bo te dziewczyny nie jeżdżą, ale latają! Czy mi szkoda? Tak, bo trasa w Hoogerheide bardzo mi odpowiada. Ona mnie nie przeraża, jest przystępna, nie ma na niej ścianek z piachem i błotnych kąpieli, mostków, wiaduktów... Odnalazłabym się na niej i to bez żadnych ograniczeń w głowie. Ale trudno, stało się jak się stało, mogłam też przecież złapać kontuzję na objeździe trasy mistrzostw Polski, które stanęłyby po znakiem zapytania. To wszystko jest słodko-gorzkie, ale nie denerwuję się z tego powodu na siebie.
Jeśli wszystko jest po coś, to może ta kontuzja jest po to, żebyś pojechała Le Samyn i je wygrała?
Nie mam pojęcia, może... (śmiech). Może to jest po to, żebym w końcu choć na chwilę się zatrzymała. Zobaczymy.
Trzymam kciuki za dobry sezon szosowy i kolejny przełajowy, jego zwieńczeniem niech będzie hattrick w mistrzostwach Polski!
Kurczę, wiadomo! Na razie chciałabym się jednak nacieszyć tym tytułem, bo dla mnie to ogromny zaszczyt jeździć w biało-czerwonej koszulce. Choćby dlatego, że nie jestem zawodniczką, która od dziecka wygrywała wyścigi, której wszystko przychodziło łatwo. Przewracałam się na każdym treningu, bo nie dosięgałam do klamek. Z każdego wyścigu wracałam poobijana, a tak bardzo chciałam je wygrywać, to było moje marzenie. A już na dziewczyny, które jeździły w koszulce mistrzyni Polski patrzyłam z nabożnym niemal szacunkiem. Dla mnie ten tytuł i ten koszul to jest ogromny zaszczyt i docenienie mojej ciężkiej pracy, uporu, bo przez wiele lat nie miałam wyników, ale nie poddałam się, tylko ciężko pracowałam. Tego sukcesu nie zawdzięczam treningom w ostatnich miesiącach. Kiedy patrzę na tę koszulkę, widzę lata starań, zawziętości, pasji i przede wszystkim wytrwałej pracy, dzień po dniu, godzina po godzinie. Dla mnie to jest coś bardzo wielkiego i ważnego. Nie byłoby też tej koszulki, gdyby nie wsparcie moich rodziców, trenerów, sponsorów, rzecz jasna kibiców. Ich obecność na trasie dodawała mi skrzydeł, szczególne podziękowania dla Pauli i Pawła oraz pani Agnieszki Piszczałki. Cieszę się, że wszyscy ci ludzie towarzyszyli mi w tak ważnym dla mnie momencie.
komentarze