Rzymskie granfondo w nietypowej formule

W minioną niedzielę, 9 października uczestniczyliśmy w Rzymie w jednym z bardziej znanych wyścigów typu granfondo odbywających się we Włoszech. Mówimy tutaj o Granfondo Campagnolo Roma. O samej imprezie informowaliśmy już miesiąc temu, dlatego też nie będziemy się tym razem rozpisywać na temat imprez towarzyszących głównemu punktowi programu, a skupimy się raczej na samym wyścigu. Miasteczko zawodów czynne było już od piątkowego poranka. Dzięki temu rozdanie ponad 6 tysięcy numerów oraz pakietów startowych przebiegało sprawnie.

Zarówno system zapisów jak i pomiar czasu obsługiwany jest przez firmę mySDAM. Firma znana i bardzo profesjonalna. Jednak nawet i im zdarzają się błędy. Przykładowo mnie oraz kilku innym Polakom system informatyczny nie wygenerował automatycznego potwierdzenia o rejestracji na wyścigu. Jednakże byłem spokojny, ponieważ po wysłaniu zapytania o przyczyny problemu dostałem odpowiedź, że wszystko jest w porządku i mam się zjawić w miasteczku po odbiór numeru oraz pakietu startowego. Podczas odbioru numeru nie odbyło się bez elementu satyrycznego. Otóż na początku zauważyłem, że na numerze przy moim imieniu widnieje włoska flaga. Wypadek w drukarni? Otóż nie.  Na wynikach oraz w systemie mySDAM przy moim nazwisku widnieje "ITA". Tak oto zostałem Włochem :-P

Miasteczko zawodów usytuowane zostało na terenie Stadio delle Terme di Caracalla. Wchodząc na teren miasteczka dało się odczuć przyjazną oraz rodzinną atmosferę. W miasteczku tradycyjnie mogliśmy się zaopatrzyć w odzież kolarską, pamiątki związane z wyścigiem oraz odżywki sportowe niezbędne podczas wyścigu. Jednocześnie na środku miasteczka znajdował się sporej wielkości namiot firmy Campagnolo, sponsora tytularnego imprezy, gdzie mogliśmy zapoznać się z całą aktualną kolekcją marki oraz dowiedzieć się więcej na temat ich produktów.

W miasteczku ponadto został zorganizowany przez firmę Decathlon olbrzymi tor kolarski z przeszkodami dla najmłodszych. Zatem wybierając się po odbiór numerka mogliśmy zostawić swoje dziecko pod opieką profesjonalnej obsługi, która się nimi zaopiekuje, jednocześnie zachęcając do rozpoczęcia swojej przygody z kolarstwem. 

Przed zawodami udało nam się zamienić kilka słów z Gianluca Santili, który jest organizatorem owej imprezy. Podczas rozmowy dowiedzieliśmy się kilku ciekawych rzeczy na temat zarówno granfondo jak i samego miasteczka. Otóż okazuje się, że owszem są osoby, które wpadają, odbierają numer startowy i wychodzą. Jednak spora grupa przychodzi na teren miasteczka po odbiór numeru z całą rodziną spędzając w nim sporą część dnia, bawiąc się oraz rozmawiając ze znajomymi.

Spore zaskoczenie przeżyliśmy chwilę po odbiorze pakietu startowego. Otóż oprócz tradycyjnych żeli, szamponu, koszulki kolarskiej czy całego mnóstwa reklamówek znalazła się w nim butelka dobrego włoskiego wina. Idealny prezent na wieczór po zawodach. Nie omieszkaliśmy zatem dać odpocząć zmęczonym wysiłkiem nogom racząc się dobrym winem o zachodzie słońca, patrząc na cudowną panoramę miasta.

Tyle słowem wstępu przejdźmy teraz do samego wyścigu. Start wyścigu usytuowany został na ulicy Via dei Fori Imperiali pomiędzy pomnikiem Wiktora Emanuela II, a Koloseum. Start zawodów zaplanowany został na godzinę 7.15 rano, a sektory startowe zostały otwarte o godzinie 6 rano. W naszym przypadku nie było tak straszne, ponieważ nasz apartament był oddalony od linii startu o nieco ponad 2 km. Wstaliśmy rano i nastąpiła krótka chwila przemyśleń. Temperatura o poranku oscylowała w granicach 7 stopni. Wiedzieliśmy jednak, że w dzień będzie oscylowała w granicach 22 stopni. Wziąć bluzę na stat i potem dźwigać czy lekko zmarznąć na starcie, ale potem jechać na lekko. W końcu zdecydowaliśmy się na wariant "na krótko" + rękawki i nogawki. Jak się okazało na linii startu naszą wersję ubrania wybrało zdecydowanie większość uczestników.

Okazało się, że zarówno podczas przejazdu na start jak i stojąc w sektorze nie zmarzliśmy aż tak bardzo. Na linię startu dotarliśmy w kompletnych ciemnościach, jednak wraz ze zbliżającą się godziną startu niebo jaśniało. Zapowiadał się piękny, bezchmurny, słoneczny dzień. Wymarzona pogoda na ściganie.

Start odbył się punktualnie o godzinie 7.15 rano. Na stronie organizatora było napisane, że prosi uczestników o kulturalną oraz spokojną jazdę przez centrum starego miasta. Jak jednak pokazuje praktyka takie coś jak start honorowy często jest mitem i wyścig rozpoczął się już na ulicach starego miasta. Tutaj znajomy polecający ten wyścig nie minął się z prawdą. Przejazd zamkniętymi ulicami zabytkowej części Rzymu obok takich miejsc jak min. pomnik Wiktora Emanuela II, schodów hiszpańskich czy Koloseum w gronie tysięcy kolarzy okazał się genialny. Wkrótce po opuszczeniu zabytkowego miasta zaczęła się mało atrakcyjna pod względem widokowym około 20 km "wyjazdówka" łącząca start z tą piękniejszą częścią trasy. Od około 32 km trasy krajobraz stał się zdecydowanie piękniejszy i zmagając się z pierwszym podjazdem mogliśmy już cieszyć się pięknym krajobrazem regionu Lazio. Po pokonaniu podjazdu dotarliśmy do Castel Gandolfo gdzie przejechaliśmy obok letniej rezydencji papieży. Jednocześnie naszym oczom ukazało się przepiękne jezioro wulkaniczne Lago Albano. Następnie nastąpił szybki zjazd w dół i runda dookoła jeziora. Lekkie rozczarowanie z powodu braku piaszczystej riwiery, ale cóż poradzić. Jezioro typu wulkanicznego. Po zakończeniu rundy wokół jeziora rozpoczął się pierwszy podjazd z czterech podjazdów, na którym mieszony był czas jego pokonania o nazwie Panoramica. Podjazd stosunkowo przyjemny bo jego długość wynosiła tylko 2,3 km, a maksymalne nachylenie 8%.

Dlaczego o tym piszę. Otóż cały wyścig rozgrywany jest w dosyć ciekawej formule. Otóż zwycięzcą jest nie osoba, która pierwsza osiągnie linię mety, lecz osoba, która w najkrótszym czasie pokona wszystkie cztery mierzone podjazdy. Formuła muszę przyznać stosunkowo dziwna. Widząc jednak co działo się na trasie podpisuję się pod nią obiema rękami. Otóż zawodniczy szli ogniem na podjeździe, a po jego pokonaniu przystawali na chwilę, jedli, robili sobie zdjęcia i śmiali się. Następnie jechali dalej. Owa formuła połączona z malowniczymi widokami jest moim zdaniem strzałem w dziesiątkę. Podczas klasycznego wyścigu po pokonaniu podjazdu ma się zaledwie bardzo krótką chwilę na podziwianie panoramy chyba, że dopadnie nas "bomba". Nie oznacza to jednak, że była to wycieczka rozdzielna kilkoma podjazdami, na których należało przycisnąć. Limit czasowy na pokonanie trasy został bowiem tak ustawiony, że także odcinki łączące poszczególne podjazdy należało pokonać w tempie wyścigowym. Formuła zapewniała jedynie minimalny czas potrzebny na krótki oddech, bufet i fotkę z przyjaciółmi.

Następnie otaczającym nas włoskim wiejskim krajobrazem i stosunkowo łagodnym terenem dotarliśmy do "ściany" zwanej Murus, będącym drugim podjazdem, na którym mierzony był czas. Ścianka stosunkowo krótka, bo o długości nieco ponad 1km, lecz dająca się we znaki uczestnikom. Początkowo łagodny podjazd o nachyleniu 10% szybko przerodził się w podjazd 16%. Widać było jak część osób z racji posiadanych przełożeń przepycha go siłowo. Nie ukrywam, że ja także byłem pośród nich. Jednakże dopingujący kolarzy prowadzący oraz odpowiednia muzyka dodawała siły.

Chwilę po pokonaniu podjazdu znajdował się bufet, gdzie wszy mogli zregenerować swoje siły. Szybkie ciasto, banan, cola i w drogę. Na bufecie kolejna niespodzianka niespodzianka. Nasze uczy zobaczyły organizatora wyścigu. Mimo podeszłego wieku nie odpuszcza i nadal czynnie startuje w wyścigach długodystansowych.

Teraz czekał nas bardzo długi zjazd przez las. Po wyjeździe z lasu trasa wyścigu prowadziła przepięknym  otwartym wiejskim krajobrazem regionu Lazio. Po drodze widzieliśmy liczne restauracje oraz stragany oferujące potrawy oraz produkty z grzybów. Ponadto mijaliśmy liczne farmy oraz pastwiska. Doznaniom widokowym często towarzyszyły doznania węchowe. Co chwilę dawało się odczuć intensywną woń czarnego bzu, skoszonej trawy czy też nawozu naturalnego. Całość owych doznań odbywała się w pięknej jesiennej scenerii.

Na około 65 km przed metą rozpoczął się teren lekko pofałdowany, który następnie przerodził się w kolejną wspinaczkę. W początkowej fazie bez pomiaru czasu. Szybko jednak rozpoczął się przedostatni mierzony pomiar podjazdu o nazwie Rocca Priora. Podjazd stosunkowo długi, bo aż 6 km. Średnie nachylenie wynosiło 6 %. Po drodze znajdowała się jedna krótka ścianka o nachyleniu 14 %. Na szczycie czekała na nas miła niespodzianka w postaci dopingującego nas znajomego już członka obsługi wyścigu. Po pokonaniu podjazdu rozpoczął się zjazd początkowo przez miasto, a następnie drogą prowadzącą przez las. Po stosunkowo niedługim czasie dotarliśmy do "wisienki na torcie" czyli ostatniego podjazdu, na którym mierzony był czas o nazwie Rostrum. Podjazdu stosunkowo krótkiego, bo o długości 700 m. Jednak na jego końcu na zawodników czekało 200 m o nachyleniu 18 %. Dodatkowym utrudnieniem była nawierzchnia w postaci wyślizganego bruku. Po jego pokonaniu czekała krótka siesta w postaci obficie zaopatrzonego bufetu. Bufet po raz kolejny stał się okazją do zdjęć oraz chwili oddechu. 

Następnie trasa prowadziła terenem mało zamieszkanym i leśnym. W tej przyjemnej atmosferze dotarliśmy do Frascati. Do mety pozostało nieco ponad 30 km, a sceneria uległa wyraźnemu pogorszeniu. Trafiliśmy na dalekie przedmieścia Rzymu. Tutaj jak dowiedziałem się na trasie jest już w dół do mety. Nic bardziej mylnego. Nie było może dużych podjazdów lecz teren był usiany licznymi "fałdami" terenu. Duże zaskoczenie przeżyłem mijając lotnisko w Ciampino. Otóż na potrzeby zawodów włosi zamknęli na sporym odcinku jeden pas autostrady. Da się? Po minięciu lotniska wjechaliśmy ponownie w piękny wiejski krajobraz usiany co chwilę antycznymi pozostałościami. Na około 10 km przed metą dotarliśmy do miasta. Praktycznie widząc już metę wpadliśmy na odcinek brukowany. Te kilkaset metrów nieco mnie wytrzęsło i stało się - upragniona meta. Meta usytuowana została jednak nie w miasteczku zawodów lecz przy muzeum murów miejskich. Stamtąd po krótkim posiłku i odebraniu pamiątkowego medalu należało przejechać przez miasto około 1 km do miasteczka zawodów. 

Osobiście zdecydowanie zamierzam się wybrać na granfondo do Rzymu za rok. Widoki i trasa są po prostu przepiękne, a przejazd ulicami starego miasta dodatkowo potęguje ten efekt. Jedyną rzeczą, do której można się przyczepić to odcinki tzw. "bumpy road" czyli dziurawych dróg. Momentami nierówności były znaczne. Jednak takie już są włoskie drogi, które poza naprawdę północną częścią kraju i najgłówniejszymi drogami nie są w bardzo dobrym stanie. Tą opinią podzieliłem się po wyścigu z jego organizatorem i niestety przyznał mi rację. Osób z Polski było jak się okazało na mecie całkiem sporo. Zatem mam nadzieję, że w przyszłym roku spotkamy się na imprezie w jeszcze większym gronie.

PS. W razie gdyby ktoś chciał połączyć weekend w Rzymie ze startem w granfondo to w miasteczku zawodów po uprzedniej rezerwacji możemy wypożyczyć na czas zawodów rower szosowy. Więcej informacji na stronie zawodów.

Zapraszamy także do odwiedzenia strony organizatora pod adresem ( http://www.granfondoroma.com )


o autorze

Szymon Barczyk

Powiązane posty


komentarze

Powiązane treści

WiadomościWszystkie

kontakt

velonews.pl
  • ,
  • redakcja(USUŃ)@(USUŃ)velonews(USUŃ).pl