"ByliśmyTam" Kaukaz 2015 - część 1
Raczej trudno jest określić kiedy rozpoczęła się wyprawa KAUKAZ 2015 - Gruzja, Azerbejdżan, Armenia. Teoretycznie, czyli w planach wyprawa rozpoczęła się w październiku 2014 roku, kiedy w głowach pomysłodawców, czyli braci Macieja i Michała Szramka pojawił się pomysł na Kaukaz rowerem.
Raczej trudno jest określić kiedy rozpoczęła się wyprawa KAUKAZ 2015 - Gruzja, Azerbejdżan, Armenia. Teoretycznie, czyli w planach wyprawa rozpoczęła się w październiku 2014 roku, kiedy w głowach pomysłodawców, czyli braci Macieja i Michała Szramka pojawił się pomysł na Kaukaz rowerem. Którzy dali ogłoszenia na forach rowerowych i stronach podróżniczych. Chętnych do wzięcia udziału w wyprawie było prawie stu. Z grupy tej wybrali dodatkową szóstkę chętnych. W styczniu 2015 roku, kiedy grupa była już w całości uformowana spotkaliśmy się by się poznać i omówić najważniejsze fakty dotyczące wyprawy. Szybko przypadliśmy sobie do gustu, lecz miejsca zamieszkania uczestników uniemożliwiły częstsze spotkania, dlatego większość spraw załatwiana była on-line. Specjalnie przygotowana strona www.BylismyTam.pl, gdzie na bieżąco wszystko ustalaliśmy, ciągły kontakt mailowy i sprawne działania każdego z nas sprawiły, że wraz z upływającymi tygodniami byliśmy coraz lepiej przygotowani do wyprawy. Mimo tego, nie mogło obyć się bez spotkania podsumowującego przygotowania, które służyło także sprawdzeniu formy i sprzętu w terenie.
W ostatni weekend majowy stawiliśmy się na jurze krakowsko-częstochowskiej na „treningu” sprawdzającym. Namioty, kuchenki, karimaty, sprzęt do naprawy, a także co najważniejsze rowery z wypełnionymi po brzegi sakwami, no i oczywiście każdy z nas znaleźliśmy się w pięknych okolicznościach przyrody pod Krakowem. Wszystko zdało egzamin i było gotowe na wielką kaukaską przygodę. Duża w tym zasługa naszych sponsorów, którzy na tak ciekawą wyprawę chętnie nas wsparli. Między majem a sierpniem, kiedy zaplanowana była właściwa wyprawa każdy indywidualnie trenował by nie pokonały nas gruzińskie drogi i góry.
Nadszedł dzień wyjazdu. Niedziela 23 sierpnia 2015 roku. Od strony północy kraju na warszawskie lotnisko wraz z firmą transportową Splitt, która sponsorowała transport, ruszyło czterech uczestników, Maciej i Michał Szramka, Szymon Wiese (Bydgoszcz) oraz Krzysztof Sobczak (Toruń). Z południa do Warszawy dotarli: Agnieszka Wyszyńska Wytrykus (Zamość), Natalia Zapotoczna (Wrocław) oraz Piotr Chuchmała (Ostrowiec Świętokrzyski). Z samego miejsca startu ruszała rodowita warszawianka – Karolina Kot. Skompletowana ekipa, z obładowana ekwipunkiem i rowerami rzecz jasna, pełni sił i zapału oczekiwała na start. No i polecieliśmy, równo o północy, wzbiliśmy się w powietrze. Jak to podsumował sam pilot samolotu - ”Wszyscy pasażerowie są na pokładzie, a rowery w luku bagażowym - możemy lecieć!”. Zaczęła się gruzińska przygoda! Wylądowaliśmy w Kutaisi o 5 czasu miejscowego (w Gruzji przestawiamy zegarki o 2 godziny do przodu w stosunku do czasu Polskiego). Tam czekała na nas marszrutka, czyli lokalny bus z hostelu Vila Opera z Tbilisi, który był także jednym z naszych sponsorów. Po zapakowaniu kartonów z rowerami ruszyliśmy do Mestii, miejsca gdzie będziemy rozpoczynać podróżowanie rowerami. Już podczas tej drogi wszystko było ciekawe, architektura, przydrożne bary, a przede wszystkim wszechobecne bezpańskie psy i krowy, chodzące po ulicy według własnego uznania, nie zważając na spory ruch. Co ciekawe żaden z kierowców się temu nie dziwił. Tam po prostu to jest normalne. Nikt na nie nie trąbi, nie denerwuje się, tylko wymija bądź czeka, aż przejdą. Ze względu na ulewny deszcz, a co za tym idzie trudne warunki do jazdy (kilka razy podczas trasy do Mestii mieliśmy przymusowy przystanek ze względu na osuwiska na drodze) do celu dotarliśmy dopiero w południe.
To już Swanetia- wysokogórski region, który ze względu na liczne cerkwie, baszty obronne i wyjątkową kulturę wpisany został na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Niewielki domek w otoczeniu budzących respekt wież obronnych w górach, ze wspaniale rzeźbionymi drzwiami na podwórko. Właściciele okazali się bardzo mili, to jedne z pierwszych przejawów gruzińskiej gościnności. Udostępnili nam 3 pokoje, gdzie mogliśmy rozłożyć bagaże, a także pomieszczenie gospodarcze z kominkiem, gdzie po kolei składaliśmy rowery po wyciągnięciu z przemokniętych do suchej nitki kartonów. Tym czasem deszcz nie dawał za wygraną, już wiedzieliśmy, że tego dnia nie wyruszymy zgodnie z planem. Ale, kolejny raz się potwierdza, że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Mogliśmy poświęcić więcej czasu by dokładnie przygotować rowery do podróży. Już tego wieczora skonsumowaliśmy wina, które otrzymaliśmy na lotnisku w Kutaisi oraz miejscowy chlebek w kształcie okręgu, który jak się później okazało towarzyszył nam podczas całej wyprawy.
We wtorek 25 sierpnia od rana trwały gorączkowe przygotowania do startu. W końcu się udało i zgodnie z planem ruszyliśmy. Na stacji benzynowej w Mestii zatankowaliśmy pojemniki paliwem do kuchenek, w miejscowym sklepie zaopatrzyliśmy się w wodę i suchy prowiant - ruszyliśmy. Cel numer jeden- Ushguli - najwyżej położona osada w Europie jak twierdzą Gruzini (problem w tym, że Gruzja nie leży już w Europie.) Po 20 km podjazdów na Przełęcz Ughviri (1923 m n.p.m.) pokazało nam, że wyprawa nie będzie pierwszą lepszą wycieczką krajoznawczą, tylko trudną, niejednokrotnie niebezpieczną podróżą, której trzeba poświęcić mnóstwo siły i cierpliwości. Oprócz tego przekonania, dopiero z rowerów mogliśmy dostrzegać piękno gór, gdzie podczas drogi zazwyczaj po jednej stronie zachwycały wysokie góry, a po drugiej strome urwisko, a w dole malowniczy, rwący potok. Takie widoki zdawały się ostrzegać „Kaukaz to piękne ale i groźne wysokie góry”. Nawet chwila nieuwagi mogła zakończyć się tragicznie. Przypominały o tym małe pomniki - kapliczki przy poboczach. Jak się dowiedzieliśmy są to pamiątki po zmarłych w wypadkach w tych miejscach kierowcach. Często też w takim miejscu jest butelka z lokalną wódką czy chleb, żeby wypić i zjeść ku pamięci zmarłego. Między przełęczą, a samą wioską Ushguli załapał nas deszcz. Przy płocie stał Ułaz, do którego przyczepiliśmy naszą płachtę przeciwdeszczową i tam się schroniliśmy. Szybko przestało padać i wyszło słońce.
Zwijając płachtę dostrzegliśmy dwóch starszych Gruzinów, zainteresowani sporą grupą rowerową podeszli zaciekawieni. Szybko kolejny raz otrzymaliśmy dowód gruzińskiej gościnności i otwartości. Panowie zaproponowali posmakowanie gruzińskiego alkoholu - Czaczy, który można było zagryźć lokalnym serem, ogórkami i pomidorami. Po krótkiej uczcie i wręczeniu panom drobnego upominku kontynuowaliśmy podróż. Zjazdy dzisiejszego dnia to też pierwsze pęknięte dętki - pierwsza z nich należała do Macieja. Przed samą osadą Ushguli czekał nas bardzo stromy podjazd, ale mając świadomość, że to finał dzisiejszej trasy każdy dał z siebie wszystko i niebawem byliśmy już na polu namiotowym. Po rozbiciu obozu, posiłku w postaci chaczapuri - chlebka z twarogiem lub mięsem w środku i zupy charczo - ostra zupa z wołowiną (przypomina jedzony w Polsce gulasz) i szybkim obozowym prysznicu zalegliśmy w namiotach by nabrać siły na kolejny trudny dzień. Cel numer dwa to Przełęcz Zagaro - najwyższy punkt naszej wyprawy – 2623 m. n.p.m. Całą noc padał deszcz, a w oddali słychać było burze. Rano niestety nie było lepiej, po śniadaniu nadal padał deszcz. Mimo deszczu i zachmurzenia mogliśmy podziwiać widoczny z Ushguli najwyższy szczyt Gruzji - lodowiec Shkhara (5193 m n.p.m.) - widok zapierał dech w piersiach.
Nie chcąc bezczynnie czekać na
łaskę losu, w deszczu, uzbrojeni w przeciwdeszczowe nakrycia postanowiliśmy
zwiedzić Ushguli. Miejscowość nieduża lecz piękna, charakterystyczne baszty
obronne uzupełniał widok jeżdżących na koniach Gruzinów i co naturalne krów
oraz bezpańskich psów. Udaliśmy się na pobliskie wzniesienie do cerkwi Lamaria
(pw. Marii Dziewicy), w obrębie której był także cmentarz z wykutymi na
nagrobkach sylwetkami zmarłych, ale oryginalnych wymiarów - typowo rosyjski
zwyczaj. Spotkaliśmy także dwóch polskich turystów, podejmujących Kaukaz autem
terenowym, zapowiedzieli, że samochodem wcale nie jest im łatwo, a nasze rowery
na obecną pogodę są wygodniejszym i łatwiejszym środkiem transportu. Powoli
zaczęło się przejaśniać co oznaczało dla nas, że możemy ruszać. Zagaro czeka!
Mieliśmy szczęście, pogoda po deszczu, z niewysoką bo około 19 stopniowa
temperaturą była naszym sprzymierzeńcem w walce z momentami wręcz morderczymi
podjazdami. Odcinek około 10 km podjazdu pokonaliśmy zadziwiająco dobrze, każdy
był gotowy na wysiłek i okazało się, że nasza forma jest na bardzo dobrym
poziomie. Wjazd na Zagaro wcale nie był największą trudnością. Zjazdy tego dnia
dały się nam bardzo we znaki. Każdy z nas przekonał się, że zjeżdżając trzeba zachować
jeszcze większą ostrożność i uwagę. Zbyt duża prędkość zjazdu, małe
rozkojarzenie bądź chwilowe roztargnienie mogły zakończyć się sporym problemem,
a w najlepszym wypadku złapaniem „gumy”. Tak też było. Worek z „przypadkami
zjazdów” rozwiązał Piotr i problem z SPD,
następna była Natalia - przecięcie paznokcia u stopy, Karolina zaliczyła
wywrotkę, Szymon- pana, Michał to samo, Agnieszka - uszkodzenie mocowania od
przedniej sakwy. Ponownie pauzował Szymon - tym razem współpracy odmówiły tylne
hamulce co wykluczało dalsze zjazdy, na szczęście do celu pozostało już
niewiele.
Do prowadzącego rower Szymona dołączyła Natalia, która złapała dętkę i tuż przed celem nie opłacało się już tego łatać. Celem był nocleg w miejscowości Tsana. Drewniany domek z pięknym widokiem na ośnieżone wierzchołki gór. Nie byłoby w nim nic innego niż w pozostałych miejscowościach gdyby nie fakt, że mieszkańcy nie mieli dostępu do prądu. Brak elektryczności jednak nie wykluczył gościny przygotowanej na najwyższym poziomie, kolacja i śniadanie były pyszne - zapiekane ziemniaczki z sadzonym jajkiem oraz zupa, a do tego aromatyczny czaj. Zanim się położyliśmy spać musieliśmy oczywiście naprawić serię usterek z dzisiejszego dnia. Nazajutrz ruszyliśmy przed siebie punktualnie o 9. Już po 10 minutach zjazdu gumę złapał Krzysiek. Jak się okazało, ten dzień- wcale nie był dla nas łaskawy – średnio co pół godziny guma. Po blisko 10 km zjazdach kamieniami rozpoczął się wyczekiwany przez nas asfalt, odpoczęliśmy od nierównych zjazdów i mogliśmy nieco nadrobić kilometry. Tego dnia pokonaliśmy ich około 80. Był też czas by podziwiać widoki, różnice wysokości na niewielkich obszarach zachwycały i budziły grozę. Przejeżdżaliśmy przez wiele maleńkich miejscowości, gdzie miejscowa ludność stojąc przy drodze nam kiwała i pytała skąd jedziemy, ale i tak największą frajdę miały dzieci, które zawsze się cieszyły widząc grupę ośmiu rowerzystów.
Przystanek na obiad mieliśmy w miejscowości Lantekhi, gdzie skosztowaliśmy kolejny raz chaczapuri - bułki z serem, która wbrew pozorom za każdym razem była przyrządzona nieco inaczej i smakowała różnie. Jedliśmy także kubdari - podłużna wielka bułka z wołowym mięsem w środku, przygotowana na ostro. Najedzeni ruszyliśmy w dalszą drogę, na szczęście do miejsca noclegu pozostało tylko 20 km drogami asfaltowymi, gdzie opór stawiał tylko wiatr. W Tsageri, bo tam nocowaliśmy czekała na nas miła niespodzianka, hostel z pokojami wyposażonymi w telewizory, klimatyzację, prysznice z gorącą wodą i dostęp do internetu, a to wszystko za niewielką opłatą 20 lari. Wieczorem przy kolacji był czas tradycyjnie już na naprawę rowerów oraz analizę dotychczasowej trasy i omówienie planów na najbliższe dni przy lampce gruzińskiego wina.
komentarze