750 kilometrów, 23 uczestników, 5 dni.

W jaki sposób najlepiej uczcić 10-lecie klubu rowerowego? Oczywiście jazdą na rowerze. A najlepiej gdyby miała jeszcze czemuś posłużyć.

Z pomocą w zorganizowaniu czegoś spektakularnego przyszła historia i zbieg okoliczności. W roku 1738, król August II Mocny zlecił wytyczenie trasy z Drezna (był, bowiem Saksończykiem) do Warszawy. Zadania podjął się Fryderyk August Zürner, który wytyczył dwa trakty pocztowe; południowy oraz północny, prowadzący przez Gostyń. Czysty zbieg okoliczności sprawia, iż trafiamy na portal internetowy dresden-warszawa.eu, opisujący ich przebieg. W tym momencie naradza się idea jego przejechania, która nabiera mocy sprawczej z chwilą nawiązania kontaktu z Panią Agnieszką Gryz-Männing, pomysłodawczynią i inicjatorką trasy rowerowej po dawnym trakcie pocztowym. Jej żywe zainteresowanie pomysłem, zaproszenie do Drezna, a także fakt, iż Gostyń jest miastem partnerskim stolicy Saksonii, sprawiają, że pomysł, zamienia się w plan, który jest już wydarzeniem.

Ostatecznie do wyprawy rowerowej traktem pocztowym Dresden-Warszawa na odcinku Gostyń-Drezno-Gostyń, przystępują 23 osoby, w zdecydowanej większości członkowie Gostyńskiego Klubu Rowerowego. Wyruszamy 27 maja, a do przejechania mamy blisko 750 kilometrów. Poczynione plany przewidują wiele punktów do zwiedzania, a przynajmniej pobieżnego obejrzenia. We wszystkim decydujące znaczenia ma czas, a zaraz potem warunki pogodowe. Na ile nas stać ma pokazać pierwszy dzień wyprawy z pięciu zaplanowanych.

Dzień pierwszy; Gostyń-Zgorzelec

Na ten dzień zaplanowaliśmy do przejechania nieco ponad 200 kilometrów. Wyruszamy o 6:00 rano, podzieleni na dwie grupy. Zaraz za Rawiczem spotyka nas pierwszy pech - awaria jednego z rowerów. Jest na tyle poważna, iż zmuszeni jesteśmy przywołać towarzyszący nam wóz techniczny, który był w tym momencie już dalej na trasie. Nieco później przekonujemy się, iż podział na grupy nie do końca się sprawdza. Błąd nawigacyjny w drugiej powoduje, iż różnica czasowa między nimi jest na tyle duża, że zakłóca to planowe poruszanie się po trasie.

Z chwilą przyjazdu do Legnicy postanawiamy to zmienić i zacząć poruszać się w jednej zwartej kolumnie. Legnica to także ważny punkt na naszej mapie podróży. Znajduje się tutaj pierwszy, jaki zobaczymy, historyczny słup milowy poczty saskiej, który został szczęśliwie odnaleziony podczas prac remontowych w roku 2005.

Takich słupów na trasie odwiedzimy jeszcze kilka, z tysięcy dystansowych, milowych, półmilowych oraz ćwierć-milowych, które wyznaczały trasę dyliżansom pocztowym w wieku XVIII. Co istotne nie są one tylko kamiennymi bryłami. Zawierają szereg istotnych dla kurierów informacji, jak odległość do poszczególnych miejsc, która mierzona jest czasem trwania podróży.

Jazda w jednej grupie sprawdza się i kiedy dojeżdżamy do Lwówka Śląskiego, już tylko nieznacznie nie mieścimy się w planie. To punkt kulminacyjny tego dnia. Mamy umówione zwiedzanie regionalnego browaru. W zasadzie nie spodziewaliśmy się niczego spektakularnego. Tymczasem okazało się, iż to, co potocznie nazywa się warzeniem piwa, urasta do sztuki o ile tylko nie jest działaniem masowym.

Żałujemy, że czas nas goni, ale wielu z nas po blisko 8 godzinach jazdy, szczerze marzy już o wypoczynku. Tymczasem to, co najtrudniejsze dopiero przed nami. Trasa z Lwówka do Zgorzelca staje się pofałdowana, a wiejący z południowego-zachodu wiatr nie ułatwia jazdy. Przy każdym forsowniejszym podjeździe rozbijamy się na mniejsze grupy, a to dopiero przedsmak tego, co na nas czeka w drugim dniu wyprawy. Zanim dotrzemy do Zgorzelca, zatrzymujemy się jeszcze przy słupie milowym w Nowogrodźcu oraz Lubaniu. Nowogrodziec ma jeszcze jedną niezwykle magnetyczną rzecz umieszczoną na rynku. Jest nią wielki garniec. Podobno największy na świecie. Niestety brak czasu nie pozwala nam na dogłębne poznanie obu miejscowości. Zarówno teraz jak i później każdą z nich poznajemy przelotnie z siodełek naszych rowerów.

Dzień drugi; Zgorzelec - Drezno

Dzień wita nas słoneczną pogodą, radykalnie inną od chłodnej i wietrznej z dnia poprzedniego. Nastroje uczestników wyprawy dodatkowo poprawia obfite śniadanie. Wszyscy są ciekawi tego, co wydarzy się na 120 kilometrowej trasie. O tym, że łatwo nie będzie było wiadomo już wcześniej. Nieco ponad 2000 metrów przewyższeń budziło u niektórych niepewność czy podołają próbie. I nie rzecz w tym, że będę musieli podprowadzać rowery, ale czy uda im się utrzymać tempo grupy. Dlatego też ustalamy pewne zasady, a najważniejsza brzmi, iż na szczycie każdego forsowniejszego podjazdu zatrzymujemy się, aż nie dojedzie ostatni z nas.

Zanim wyruszyliśmy w trasę postanowiliśmy nadrobić stratę z dnia poprzedniego i wybrać się na objazd Zgorzelca oraz Goerlitz. W Zgorzelcu zatrzymujemy się przed repliką słupa dystansowego, a Goerlitz zwiedzamy w ruchu. To, co zaskakuje od razu po wjechaniu do tego niemieckiego miasta, to ścieżka rowerowa, a następnie cała ich sieć i ten inny stosunek kierowców wobec rowerzystów. Do nowej sytuacji aklimatyzujemy się natychmiast i przez cały czas pobytu w Niemczech skwapliwie korzystamy z wszelkich udogodnień dla rowerzystów, co wcale nie jest takie proste, kiedy trzeba poruszać się w tak licznej grupie. Już po stronie polskiej nasza kawalkada budziła zainteresowanie, szczególnie na postojach w małych miasteczkach czy wsiach. Wzrasta ono im bliżej nam do Drezna, co odczuwamy w reakcjach przechodniów i kierowców.

Choć pobyt w Goerlitz był symboliczny, to na tyle wystarczający, aby docenić architektoniczny urok tego miasta. Stare mury obronne, przeplatające się budynki w różnych stylach architektonicznych i urocza starówka, która musi robić wrażenie wieczorem w świetle ulicznych lamp, powodują, iż rekomendujemy to miejsce, jako warte obejrzenia, na choćby jednodniowy wyjazd z rodziną. Czas jednak niezwykle szybko ucieka. Zmuszeni jesteśmy pożegnać się z Goerlitz i wyruszyć do kolejnego celu naszej wyprawy formacji skalnej Bastei w Parku Narodowym Saskiej Szwajcarii. Nim tam dojechaliśmy zatrzymaliśmy się w miejscowości Löbau, w którym to znajdują się, aż trzy słupy pocztowe, wszystkie w doskonałym stanie. Ten przy Bahnhofstr odróżnia się polskim orłem i litewską pogonią na cokole.

Do Löbau wyprawa przebiega niemal bezproblemowo. Niestety kolejny błąd w nawigacji powoduje, iż tracimy ponad godzinę czasu, a nagłe trzy awarie rowerów, wydłużają ową stratę. Nie pomagają nam również coraz częstsze podjazdy, które weryfikują możliwości niektórych z nas. Podejmujemy decyzję o zmianie trasy i przejeździe przez Czechy, co powinno nam pozwolić nadrobić nieco dystansu.

Przejazd przez Czechy przebiega nadspodziewanie szybko i sprawnie. Kiedy mniej więcej na wysokości miejscowości Sebnitz powracamy na trakt pocztowy, mamy wszelkie podstawy twierdzić, iż wszystko jest w planie. Szybko jednak okazuje się, że musimy zrezygnować ze zwiedzania twierdzy w Köningstein. Wszelkie okoliczne zamki i pałace, jakie mijamy po drodze widzimy tylko w przelocie, jak Hohnstein, w którym podczas II Wojny Światowej mieścił się hitlerowski obóz jeniecki dla polskich oficerów.

Celem nadrzędnym było Bastei i nie zawiedliśmy się. Widok na dolinę rzeki Elby, kurort Rathę i piętrzące się po jej południowej stronie formacje skalne, robią na nas duże wrażenie. Przypominają nasze Błędne Skały czy Adrspach Skalne Miasto w Czechach, ale niezaprzeczalnie Bastei ma swój własny charakter z powalającą wręcz panoramą. Dla każdego, kto wybiera się w te rejony, wizyta tutaj powinna być najważniejszym punktem dnia. Zresztą takich miejsc jest znacznie więcej i możemy tylko żałować, że niedane było nam je odwiedzić.

Zaczyna nam się spieszyć. Zgodnie z regulaminem naszego hostelu, powinniśmy do godz. 18:00 odebrać klucze do pokojów. Wiemy, że się nie uda przyjechać na czas, o czym grzecznie uprzedzamy telefonicznie. Na szczęście w drodze do Drezna nic niespodziewanego i niezaplanowanego już się nam nie przytrafiło. Natomiast w samym mieście, owszem. Tory tramwajowe bywają pułapką dla kół rowerów szosowych i dwukrotnie się w nią łapiemy. To nie ładnie, ale czyjś przykry upadek, wśród pozostałych uczestników budzi rozluźnienie. Roześmiani docieramy do hostelu. Szybko kwaterujemy się i wyruszamy na nocny obchód miasta, a co istotniejsze, obfity posiłek.

Dzień trzeci; Drezno

Po trudach drugiego dnia, z ulgą witamy fakt, iż na trzeci, czeka nas jedynie jazda po mieście. Zanim jednak wybraliśmy się na umówione spotkanie w Muzeum Kraszewskiego, które stanowi najważniejszy punkt dnia, wyruszamy na pieszy spacer po mieście. Do starego miasta mamy niezwykle blisko. Pierwsze kroki kierujemy jednak na rynek nowomiejski pod pomnik patrona naszej wyprawy, króla Polski, Augusta II Mocnego. Obdarzeni jego „błogosławieństwem” kierujemy się do pałacu Zwinger by przespacerować się po ogrodzie, skąd przechodzimy do bulwaru nad Łabą. Niektórzy z nas udają się na wieżę widokową kościoła Marii Panny, wspaniałego i bardzo charakterystycznego monumentu, który po bombardowaniach z czasów II Wojny Światowej swój nowy blask odzyskał dopiero po upadku muru berlińskiego. Pozostali rozpływają się w okolicznych kawiarenkach nowego rynku, chłonąc spokój tego miejsca. Trudno o taką atmosferę i ciszę w godzinach południowych w jakimkolwiek większym polskim mieście.

Sielskość otoczenia rozleniwia nas, ale poczucie obowiązku mobilizuje. Dlatego zwieramy się w sobie i ruszamy do Muzeum Transportu. Dla rowerzysty cel tej wizyty jest oczywisty. Niedawna wystawa starych rowerów w Muzeum w Gostyniu, którą mieliśmy przyjemność obejrzeć, jak i nasz udział w paradzie przy okazji Nocy Muzeów, są dla nas pewnym odniesieniem. Szczerze przyznajemy, iż gdyby nasi pasjonaci chcieli wystawić swoje zbiory z pewnością otrzymaliby salę na jej czasowe wystawienie. Byłaby ona wspaniałym uzupełnieniem niezwykle ciekawiej drezdeńskiej ekspozycji.

W drodze powrotnej do hotelu przypadkiem trafiamy na Großer Garten (park). To miejsce emanuje wręcz ciszą, mimo tego, iż wokół niego odbywa się ruch uliczny, a parkowymi alejkami porusza się całe mrowie spacerowiczów i biegaczy. W otaczających park uliczkach stoją jak poprzyklejane wieloletnie już wille. I nie byłoby w tym może nic zaskakującego gdyby nie ich podobieństwo do budynków, które możemy znaleźć również w Gostyniu, jak wille naprzeciwko kościoła Św. Ducha, czy domy i kamienice przy ulicy Bojanowskiego. Przypadek?

Późnym popołudniem wybieramy się na rowerach, przebrani w okolicznościowe stroje, na dawno umówione spotkanie w Muzeum Kraszewskiego. Witają nas Pan Wolfgang Howald, Prezes Niemiecko-Polskiego Towarzystwa Saksonii, Pan Johanes Pohl, współwłaściciel firmy Gelsenwasser Polska, sponsor portalu internetowego dreseden-warszawa.eu oraz Pani Agnieszka Gryz-Männing wraz z mężem Panem Frankiem Männing, inicjatorzy portalu, a także pomysłodawcy trasy rowerowej i pierwsi jej eksploratorzy.

Po niezwykle „obfitym” przemówieniu Pana Wolfganga, zostaliśmy zaproszeni do wizyty w muzeum,

a naszą przewodniczką, która barwnie opowiedziała o życiu i twórczości Józefa Ignacego Kraszewskiego podczas jego pobytu w Dreźnie była Pani Joanna Magacz. Serdecznie dziękujemy za poświęcony nam czas i tak dogłębne przedstawienie biografii naszego wieszcza. Nikt z obecnych zapewne nie miał świadomości, jak bogatym twórcą, nie tylko pisarskim był Kraszewski, a także jak duże znaczenie ma dla samych drezdeńczyków.

Po krótkim „romansie z historią”, zaproszeni zostaliśmy na poczęstunek - regionalną zupę ziemniaczaną. Dla starszego grona uczestników wyprawy jej smak od razu skojarzył się z zupą, jaką serwowały nasze babki, a która potocznie nazywana jest u nas „ślepymi rybami”. Być może to nie przypadek, a efekt kulturowej wymiany na przestrzeni lat i historycznych związków Polski oraz Saksonii.

Wspólny posiłek był doskonałym momentem na rozmowę z panią Agnieszką i jej mężem. Szczególnie dociekliwie dopytywaliśmy skąd wziął się pomysł i kiedy powstała idea na przywrócenie pamięci o dawnym trakcie pocztowym, a następnie próbie stworzenia szlaku rowerowego łączącego Drezno z Warszawą. Jak często bywa, idee rodzą się z przypadku, chwili, która zapada głęboko i nakręca nas na lata.

Już późnym popołudniem postanowiliśmy wybrać się jeszcze rowerami na stare miasto. Kawalkada rowerzystów, jednolicie ubranych wzbudzała zainteresowanie. Nasz przejazd po placu teatralnym nie wzbudzał niczyich protestów. Wręcz przeciwnie. Dla wielu stanowiliśmy doskonały materiał na pamiątkowe zdjęcie. Po latach ktoś zapyta „co to za ludzie”, a ich autor odpowie: „rowerzyści z Polski”.

Dzień czwarty; Drezno - Łęknica

Poranek wita nas deszczem i niską temperaturą. Nie poprawia to naszych nastrojów. Powoli wszyscy zdajemy sobie sprawę, iż pozostały już ostatnie dwa dni wyprawy. Szczęście nas jednak nie opuszcza. Przestaje padać, zaczyna się przejaśniać, a nim opuścimy Drezno, już w słońcu ruszamy traktem północnym do niemiecko-polskiej granicy.

Jest jeszcze jeden punkt z listy ważnych, który koniecznie musimy zobaczyć. To Panometer powstały w 2006 roku, panoramiczny obraz wewnątrz dawnego budynku gazowni, przedstawiający ruiny zbombardowanego w roku 1945 Drezna.

Wystawa robi wrażenie z dwóch powodów. Po pierwsze przedstawia skutki działań wojennych, zagłady totalnej. Nie ma znaczenia, iż ofiarami są agresorzy. Wchodząc na wystawę najlepiej o tym zapomnieć, aby zrozumieć jej sens i przesłanie. Po drugie sposób prezentacji i kompozycja. Mimo dużej powierzchni obrazu, łatwo odszukuje się w nim nawet najdrobniejsze fragmenty oddające skalę tragedii. Bezwzględnie wizyta w tym miejscu powinna być obowiązkowa dla każdego, kto wybiera się do Drezna.

Znów zaczyna nam się spieszyć. Zbliża się południe, a do przejechania mamy nieco ponad 100 kilometrów. Tym razem wiejący z południowego-zachodu wiatr jest naszym sprzymierzeńcem. Pcha nas w bardzo szybkim tempie w kierunku Łęknicy, punktu docelowego. Na trasie jak zawsze interesują nas przede wszystkim słupy poczty saskiej. Na pierwszy z nich trafiamy w miejscowości Radebereg. Natomiast w Kamenz pozostał tylko postument, który postanowiliśmy upiększyć. Ostatni słupem po stronie niemieckiej, na jaki natrafiamy, znajduje się w Hoyerswerda.

Co urzeka, ale i zastanawia, to cisza i spokój w centrach wszystkich mijanych przez nas miejscowości. Tłumaczymy to sobie tym, iż jest sobota, dzień wolny od pracy. Ale rzeczywistość jest taka, iż podobnie wygląda tutaj każdy dzień.

Szybką i przyjemną jazdę umilają nam fantastyczne widoki, a także niespodzianki, chociażby taka jak kawalkada starych amerykańskich samochodów. Mija nas dwukrotnie i zapewne nie był to przypadek.

W Łęknicy meldujemy się zgodnie z planem, ale rozluźnienie, jakie zapanowało po obiadokolacji, okazało się do tego stopnia zniewalające, iż kolejny punkt naszego programu niestety nie został zrealizowany. A mowa o wizycie w Parku Mużakowskim (Park Muskau), przez który przejeżdżaliśmy od strony niemieckiej.

Park ten uznany został w roku 2004 za Dobro Światowego Dziedzictwa UNESCO i stanowi najwybitniejsze osiągnięcie europejskiej sztuki ogrodowej. Bez dwóch zdań jest to miejsce warte obejrzenia. Mamy zatem powód by tutaj powrócić.

Dzień piąty; Łęknica - Gostyń

Piękny słoneczny ranek na zakończenie naszej wyprawy. Taka pogoda utrzyma się już do samego końca. Jest wprost idealnie, na pokonanie długich 200 kilometrów ostatniego etapu.

Po stronie polskiej śladów dawnego traktu pocztowego jest już mniej. Brak słupów milowych rekompensuje budynek byłej poczty w Żarach, a także dyliżans pocztowy wystawiony na rogatkach Nowego Miasteczka.

Czas płynie niezwykle szybko. W równie szybkim tempie pokonujemy kolejne kilometry, przeznaczając na postoje minimalną ilość czasu. Niemal każdy stara się, aby jak najszybciej dojechać do Gostynia. Wyraźnie da się wyczuć, iż pomysł, który został zapoczątkowany z końcem ubiegłego roku, w tym właśnie momencie staje się już historią, lecz bogatą we wspomnienia.


o autorze

Mateusz Zoń

Od 1999 roku wyczynowo uprawia kolarstwo górskie, wielokrotnie stawał na najwyższych stopniach podium prestiżowych zawodów, także poza granicami kraju. 


komentarze

WiadomościWszystkie

kontakt

velonews.pl
  • ,
  • redakcja(USUŃ)@(USUŃ)velonews(USUŃ).pl