Trans Germany - dzień 4 i podsumowanie imprezy

Na starcie w sektorze stajemy 25 minut przed godziną 10. Non stop pada deszcz. Dziś powtórka z wczoraj. Wiem, że po starcie będę musiał gonić, aby dojść do czuba. Wiem, że to się nie uda. Problemem są zakręty i to, że są zakorkowane. Ruszamy. Na dzień dobry dostaje szprycą po twarzy i czuję, że wyścig się zaczął. Hehe. Wkładkę spodenek mam mokrą już po 500 metrach. Lekko przesuwam się do przodu. Słyszę sygnał startera i już teraz idzie gaz. Część ludzi z pierwszego sektora spływa. Ja czuje się dobrze, noga ok. Po pierwszym podjeździe jadę najwyżej z dotychczasowych 4 dni. Cieszy mnie to. Na zjazdach udaje się wyprzedzić 4 zawodników. Drugi podjazd to dokładnie to samo, co wczoraj zjeżdżaliśmy do mety. Znam go w większości od tyłu. Widzę ludzi z pierwszej 30-stki generalki. Do szczytu wyprzedzam jeszcze 2 zawodników. Na sekcji technicznej (tak naprawdę pierwszej na tym wyścigu) dochodzę 3 kolejnych gostków. Widać, że są mocni. Mam wrażenie, że są za mocni dla mnie. Na jednej z małych hopek muszę mocno spawać. Jakoś udaje mi się dojść. Staram się jechać z jak największą kadencją. Przełożenie nie sprzyja. Będę to musiał zmienić, bo zaczyna mnie to irytować w moim rowerze (27-32). Zjazd jest kręty. Widzę na liczniku 29 km. Na jednym z zakrętów zawodnika Rocky Mountain wynosi. Ewidentnie przestrzelił zakręt. Na kolejnym łuku gość centralnie wpada w moją tylną przerzutkę. Przesuwa mi rower, ale udaje mi się utrzymać na siodełku. Naciskam na pedały wstając z siodełka i już wiem, że mam pojechane. Mój hak jest na tyle miękki po ostatnich przygodach, że znów się wygina. Grupka odchodzi. Ja badam co i jak. Jadę dalej. Aby przerzutka działała mogę używać tylko kilku dolnych biegów. Najgorsze jest to, że nie jest wygięta tylko w osi kola ale jest też skręcona. To właśnie z tym problemem najwięcej walczyłem kilka dni temu po 2 etapie. Próbuję wyprostować hak schodząc z roweru. W sumie to mam bardzo zmarznięte ręce i nie idzie to zbyt dobrze, tym bardziej że wózek jest pęknięty i nie bardzo wiem za co złapać. U siebie w warsztacie ogarnąłbym to w 2 minuty, ale tu warunki są spartańskie. Droga opada cały czas lekko w dół. Z profilu wiem, że tak naprawdę mam już tylko zjazd i jeden podjazd długości około 10 km i 600 metrów w pionie. Odechciewa mi się wszystkiego bez górnych przełożeń na kasecie. To są te najgorsze chwile kiedy zaczynasz słuchać głowy zamiast walczyć do końca. Dziś przegrywam pojedynek i wycofuje się z wyścigu na około 35 km. Na mecie widzę wszystkich uczestników z upominkowymi medalami i pamiątkowymi koszulkami. No nic, trudno się mówi. Większego pecha to chyba nie mogłem już mieć. Tak naprawdę oprócz wczorajszego etapu, to na każdym coś się działo. Aż nie chce się w to wierzyć, ale niestety to prawda. Mam nadzieje, że limit pecha wyczerpałem na ten sezon. Teraz czas na regeneracje i polowanie na superkompensację:). Sen z oczu spędza mi myśl, co muszę naprawić, aby mój rower znów był zdatny do jazdy. Przednia piasta, insert ramy, hak tylnej przerzutki, tarcza przód, przerzutka tylna. To tylko części, które muszą być nowe:(. Hej.

P.S. Cieszę się, że wziąłem udział w wyścigu do UCI i miałem kontakt z czołówka maratończyków Europy. Tak naprawdę tylko na 2 z 4 etapów mogę powiedzieć coś więcej o swoim wyniku. Sektory, w których stałem też na bank nie sprzyjały. Wyścig ciężko ocenić do polskiego ścigania. Na pewno było to coś czego nie zapomnę.

Od redakcji

Trans Germany to impreza zorganizowana z dużym rozmachem. Niektóre fragmenty tras przypominały te, które mogą się co bardziej wprawionym użytkonikom 2 kółek kojarzyć z Pure MTB, większość to jednak były tylko szutry i asfalt (choć nie znaczy to że było łatwo, bo niektóre podjazdy były że hoho). Trochę jednak to dziwi patrząc na rangę tej imprezy. Każdy jednak znalazł coś dla siebie.

Drugą rzeczy która skłania do przemyśleń była kultura kibiców i ludzi nie związanych z wyścigiem. Tu nie było miejsca na zrywanie oznakowań lub przekręcanie strzałek. Wręcz przeciwnie - ludzie którym dane było być gdzieś na trasie, oklaskami zagrzewali do walki, a i w miejscach niebezpiecznych ostrzegali zawodników przed możliwością potencjalnej kraksy.

I na koniec jeszcze jedno. Podczas imprezy nie zginął ani jeden rower, mimo że wiele z nich stało na polach kampingowych bez opieki i zabezpieczenia. Inny kraj, inna kultura... a może dlatego, że dla naszych krajan z lepkimi rączkami było po prostu za daleko i koszty dojazdu minimalizowały potencjalne zyski ze sprzedaży nie swojej własności. Tego nie wiem. Wiem że atmosfera była fantastyczna zarówno wśród kibiców jak i uczestników i nikt nikogo nie lał po przysłowiowej "gębie", choć raczej to nie powinien być wyznacznik udanej imprezy :)

 


komentarze

WiadomościWszystkie

kontakt

velonews.pl
  • ,
  • redakcja(USUŃ)@(USUŃ)velonews(USUŃ).pl