Ultrakolarstwo i jego paradoks. MRDP z drugiej strony kierownicy.
Większość startów kończy się z myślami typu: „no i po co mi to było", „nigdy więcej” itp. Nie inaczej było podczas zeszłorocznego Bałtyk – Bieszczady 1008km non stop, co zupełnie nie przeszkodziło mi, żeby w tym roku zapisać się na karkołomny Maraton Rowerowy Dookoła Polski 3200km… Formuła zawodów opiera się na zasadzie samowystarczalności. Każdy z uczestników zobowiązany jest do pokonania całego dystansu po ściśle wyznaczonej trasie, zaliczając po drodze 30 punktów kontrolnych. Limit czasowy to 10 dni. Na całej trasie nie znajduje się ani jeden punkt żywieniowy, czy noclegowy. Zawodnicy mogą nocować w napotkanych hotelach i zaopatrywać się w sklepach. Wynik zawodów uzależniony jest więc od aktualnej formy i dyspozycji, ale również od taktyki i logistyki. W moim przypadku decyzja o starcie była spontaniczna. Zapisałem się zaledwie tydzień wcześniej, startując bez żadnego planu na pokonanie trasy. Wtedy też de facto zaczęły się przygotowania roweru i ekwipunku. Każda część została sprawdzona, zużyte komponenty wymienione – w końcu nie można sobie pozwolić na żadne słabe ogniwo. Godzina 22:00 ostatniego wieczoru przed porannym pociągiem nad morze i okazuje się, że moja torba podsiodłowa jest za mała, żeby pomieścić cały bagaż… Ograniczyć objętości się już nie dało, w końcu czekało mnie 10 dni kręcenia. Zamiast wypoczynku, musiałem udać się do znajomego, który pożyczył mi zdecydowanie większą torbę. Następnego poranka pociąg do Władysławowa i przejazd rowerem do Rozewia, skąd kolejnego dnia 21.08 o 12:00 starował maraton. Szybki montaż numeru startowego i już prowadzę rower na linię startu. Ale zaraz… Na nogach mam zwykłe buty, a kolarskie zostały w torbie oddanej organizatorowi 😉 Chwila stresu, ale udało się zdążyć zmienić obuwie na właściwe.
Uczestników stawiło się 76, wszyscy wyglądali na zadowolonych i podekscytowanych. Wtedy jeszcze nie wiedzieli co ich czeka, ale o tym za chwilę. Obowiązywał podział na 3 kategorie – Solo, czyli jazda w pojedynkę i zakaz zbliżania się do innych uczestników na mniej niż 100m, Open, który umożliwia jazdę w grupie, oraz Support, dla zawodników ze wsparciem technicznym. Z uwagi na planowany start z przyjaciółmi z Wadowic, zapisany byłem do kategorii Open. Niestety, musiałem wystartować sam, a w grupie z innymi zawodnikami udało mi się przejechać zaledwie 300km. Taka już specyfika tej dyscypliny. Ciężko spotkać grupę w której wszyscy chcą jechać podobnym tempem, robić przerwy w tym samym czasie itd. Jeśli jednak grupa jest zgrana, można jechać „po zmianach” i większość czasu chować się za plecami osób jadących z przodu. Na pierwszych 100km współpracy właściwie nie było, od startu czuć było raczej rywalizację. Nie udało się znaleźć współtowarzysza do dalszej jazdy, udało się za to minąć pierwszy PK na pierwszej pozycji. Przede mną jeszcze szmat drogi, postanowiłem więc zaczekać na grupę kilku zawodników z kategorii Open. Decyzja okazała się trafna, w 4 osobowej grupie praca układała się jak w zegarku. Każdy wiedział co ma robić, dawał mocne zmiany, po czym schodził na tył, żeby odpocząć. Niestety Krzyśkowi odnowiła się kontuzja nogi, co wyeliminowało go z dalszej jazdy. Z kolejną dwójką pożegnałem się w Sejnach, ponieważ postanowili zatrzymać się na drzemkę. To był km nr 500, od którego, jak się później okazało, już do samej mety przyszło mi jechać solo.
Jako, że start odbył się w południe, postanowiłem nie kłaść się spać pierwszej nocy. Teren był relatywnie płaski, wiatr sprzyjający, udało się więc ciągiem przejechać 800km w 33h. Była to też taktyka zdecydowanej większości osób, różnica polegała jednak na tym, że niektórzy wozili ze sobą sprzęt turystyczny i spali pod gołym niebem, inni nocowali w hotelach. Do mnie bardziej przemawiała druga strategia, możliwość wzięcia prysznicu i snu na łóżku ze świeżą, pościelą przeważyła pewne straty czasowe wynikające chociażby z konieczności meldowania się.
Jak do tej pory pogoda dopisywała, wszyscy byli pełni sił. Kolejne kilometry mijały przybliżając nas do mety. Nie zabrakło jednak wypadków, jeden z zawodników przewrócił się na piasku leżącym na asfalcie, łamiąc przy tym rękę. Pierwszy dzień i koniec marzeń o ukończeniu zawodów. Niestety takich sytuacji nikt nie jest w stanie przewidzieć. Nie brakowało też pierwszych kontuzji, wycofań i kolarskich „bomb”. U mnie jednak wszystko w porządku, rower pracuje jak trzeba, o poranku ruszam w dalszą trasę. Właściwie nie analizuję na którym kilometrze jestem. Przy tak długim dystansie, skupianie się na takich detalach wprowadza jedynie negatywne efekty. Wiem jedynie, że muszę dojechać do Przemyśla gdzie kończy się płaski teren i zaczynają góry. Zanim się to jednak stało, zaczęła się zmieniać pogoda. We Włodawie, na 900km spadł pierwszy deszcz – ok, byłem przygotowany, że prędzej czy później to nastąpi. Jako, że mieliśmy możliwość zdawania relacji live z trasy, napisałem na ogólnodostępnym kanale: „Mamy to! W końcu ciepły, letni deszcz”. Jak się później okazało, było to jednak jedynie preludium do późniejszego armagedonu pogodowego. Początkowy śmiech, przerodził się więc w śmiech przez łzy 😉
Przed Przemyślem dopadł mnie pierwszy, spory, nocny kryzys. Zaczęło się od zawieszenia urządzenia nawigacyjnego, przez co zjechałem daleko od trasy i miałem problem, żeby na nią wrócić. Próbowałem ratować się telefonem, ale ciągle padał obfity deszcz, który sprawiał, że obsługa ekranu była niemal niemożliwa. Udało się dopiero po zerwaniu szkła zabezpieczającego ekran. Telefon i nawigacja potrzebowały ładowania, postanowiłem więc wyciągnąć powerbanka z torby. Po otwarciu okazało się jednak, że torba nie jest aż tak wodoodporna, żeby wytrzymać długotrwałe opady rzęsistego deszczu. Cały mój ekwipunek pływał, odzież przemoczona, elektronika zalana. Wokół, żywego ducha, na horyzoncie pioruny. Może być gorzej? Otóż tak, cały rower jest już mocno zapiaszczony, hamulce zaczynają ocierać o obręcze, tylna przerzutka pracuje jak maszyna losująca. Zamiast jechać się wyspać, musiałem więc udać się na myjnię bezdotykową, oczyścić wszystkie podzespoły i porządnie je nasmarować.
Do hotelu w Przemyślu udało się dotrzeć dopiero o 3 nad ranem, postanowiłem zrobić sobie dłuższą przerwę, żeby wszystko zdążyło wyschnąć. Pyszne śniadanie dodało nieco sił i ruszam w dalszą trasę. Po wczorajszych perypetiach i postoju, zajmuję 13 lokatę. Właśnie zacząłem odcinek liczący 1200km gór na południu naszego pięknego kraju. Zdecydowanie taki profil najbardziej mi odpowiada i sprawia najwięcej frajdy. Mijają kolejne, długie podjazdy po bieszczadzkich drogach, i piekielnie strome zjazdy, na których trzeba było być bardzo skoncentrowanym. Pokonanie gór od Przemyśla do Szklarskiej Poręby zajęło mi 3,5 dnia. Był to z wielu powodów szczególny dla mnie okres. Odczułem jak organizm potrafi się adaptować do zadawanych obciążeń i warunków. Jechałem każdego dnia 16-18h, spałem jedynie 4h. Przyjeżdżałem do hotelu budząc recepcjonistkę, i opuszczałem go na długo przed możliwością zjedzenia śniadania w restauracji. Co ciekawe, nie brakowało mi jednak energii do jazdy. Z widocznych zmian, moje oczy wydawały się bardzo zwężone, chyba zaczynałem zmieniać się w Azjatę 😉 Do tego puls nie przekraczał już 110 - 120 uderzeń, co w całości mieści się u mnie w pierwszej strefie tętna. Pogoda niestety się nie zmieniała, podczas całego wyzwania tylko 3-4 dni jechałem na sucho. Nieustający deszcz i dosyć mocny wiatr, wysysał mnóstwo energii i sprawiał, że ciężko było kolejny raz się rozgrzać po postoju na posiłek. Najbardziej odczuły to moje stopy. Reszta ubrań na wietrze miała szansę wyschnąć od czasu do czasu, w butach jednak cały czas chlupała woda. Przyprawiało mnie to o mocne odparzenia i silny ból stóp przy każdym naciśnięciu na pedał.
Nie brakowało również wielu pozytywnych aspektów. Mimo jazdy w pojedynkę, poznałem mnóstwo ludzi dzielących wspólną pasję do kolarstwa. Na trasie były ciągłe przetasowania, ciągle ktoś kogoś mijał. To były to bezcenne momenty, w których można było porozmawiać choć na chwilę, podnieść siebie lub kogoś na duchu, pośmiać się, żeby nie zwariować. Często też spotykaliśmy się na stacjach benzynowych. To były moje główne punkty żywieniowe, z uwagi na to, że traciłem na nich najmniej czasu, a dało się na nich również ogrzać. Podczas całego przejazdu zjadłem niezliczoną ilość hot-dogów, batonów, żeli energetycznych, drożdżówek, kanapek, rogalików, żelków, wszystko popijając morzem kawy i izotoników. Może i nie wygląda to najzdrowiej, ale sprawdzało się bardzo dobrze 😉
Największym zaskoczeniem była dla mnie niespodzianka zorganizowana przez rodzinę i przyjaciół podczas noclegu u znajomego na Przysłopie. Przywitało mnie kilkanaście osób, które specjalnie dla mnie przyjechały, by mentalnie wspomóc mnie na trasie. Dziękuję, to było niesamowite uczucie, mocno mnie to uskrzydliło. Zaznaczę jeszcze, że bardzo ważną częścią wyzwania jest doping z zewnątrz. Każda przeczytana wiadomość dodaje mnóstwo sił. Za każdą jestem wszystkim wdzięczny.
Mimo panujących warunków, z uwagi na górski profil trasy kolejny raz włączył mi się tryb rywalizacji. Jechałem bardzo mocno, wyprzedzając kolejnych zawodników. Zdecydowanie mnie to uskrzydlało, choć jak pokazały późniejsze wydarzenia, nie była to dobra strategia na tak długim dystansie. W Szklarskiej Porębie, mając w nogach 15000m przewyższeń, poczułem mocne ukłucie w prawym udzie. Początkowo myślałem, że przejadę wolniej kolejne kilometry i wszystko wróci do normy. Niestety kontuzja okazała się na tyle poważna, że nie byłem w stanie jechać nawet po prostym. Pierwszy raz ukazało się widmo nieukończenia imprezy. Było to szczególnie dotkliwe, ponieważ udało się awansować z 13 na 2 pozycję w klasyfikacji generalnej i 1 pozycję Open. O 16:00 byłem w aptece, gdzie kupiłem żel na urazy i uciskową opaskę elastyczną. Postanowiłem zrobić sobie długą przerwę i zregenerować się w hotelu ze SPA. Godzina w saunie, mocne hydromasaże, basen, długi sen. To wszystko sprawiło, że rano mimo towarzyszącego bólu, byłem w stanie kontynuować jazdę. Niestety podczas każdej próby stania w blokach, ból był nie do wytrzymania. Pozostała mi próba dojechania do mety w CAŁOŚCI na siedząco. Szybkie spojrzenie na nawigację i okazuje się, że zostaje jedynie „końcówka”, czyli płaskie 800km. Niesamowite, jak ultramaratony zmieniają postrzeganie odległości 😉
Film od Pani Anny EM
Kolejny dzień, to próba odciążenia prawej nogi, zakończona urazem lewego, mocno kłującego kolana. Nie poddaję się, zakładam druga opaskę i jazda. Nogi dawały radę przy umiarkowanym tempie, najgorszy jednak był… tyłek. Przedtem nie miałem z nim problemów, jazda non stop w pozycji siedzącej zrobiła jednak swoje. Brzmi jak ciągłe narzekanie? To tylko opis, bo było naprawdę ciężko. Każdego kolejnego dnia. Ale najciekawsze w tym wszystkim było to, że mimo tylu przeciwności, mimo ciągłej jazdy w deszczu, za każdym razem kiedy wychodziło słońce, dalej czerpałem z tego wszystkiego przyjemność. Dalej jazda na rowerze sprawiała mi niemałą frajdę i dalej byłem ciekawy co przyniosą kolejne kilometry. A przynosiły również niesamowite krajobrazy. Miałem okazję poznać Polskę z innej perspektywy niż dotychczas. Każda część naszego kraju jest mocno zróżnicowana, każda ma swoje atuty i piękne widoki. Jeśli chodzi o jakość nawierzchni, było z tym przeróżnie, jechałem dosłownie po wszystkim. Wschód to biedniejsze rejony i granicznie zniszczone asfalty. Momentami zastanawiałem się, czy lepiej dla roweru nie będzie, jeśli go zacznę przenosić 😉 Na południu, oprócz części bieszczadzkiej, raczej nie ma na co narzekać. Najbardziej zdziwiła mnie jednak część zachodnia. Wiele odcinków z naprawdę wysokimi i dającymi się we znaki kocimi łbami. Przejazd przez nie to katorga, a w sumie nazbierało się ich pewnie kilkanaście, lub więcej kilometrów. Karta odwróciła się dopiero od promu w Połęcku, skąd jechałem już po asfaltach równych jak stół. Przed promem miła niespodzianka, Tomek wraz z małżonką, zorganizowali świetny punkt społeczny. Chwilę na nim odpocząłem, posiliłem się przygotowanymi osobiście przez Anię specjałami, w czasie kiedy Tomek wyczyścił i nasmarował mój napęd i napompował koła. Dziękuję! Również Romanowi, który podobny punkt zorganizował ze swojej inicjatywy w Gorzyczkach. To było niesamowite.
Odcinek od Międzyzdrojów do Pobierowa okazał się być szczególnie trudny. Wiatr obrócił się na NE, i wiał nieustannie 25-35km/h w twarz. Do tego rzęsista ulewa, noc, połamane gałęzie na drodze i… pierwsza guma. Na szczęście wtedy tylko kropiło, bo nie wyobrażam sobie akcji serwisowej w sporym deszczu. Pół godziny i ruszam dalej. Docieram na kolejny nocleg, rozwieszam ubrania, ale już wtedy wiem, że nie mają szans wyschnąć przez 4h… Jeszcze nigdy nie byłem tak przemoczony. O poranku zakładam na siebie mokre ciuchy i ruszam na ostatni odcinek. Wiatr nawet przybrał na sile, więc przyszło mi stoczyć z nim walkę. Odbierał resztki sił. Pomiar mocy pokazywał 150-200W, a prędkościomierz 15-18 km/h. Jeszcze nigdy nie jechałem tak długo 300km 😉 Na tyle długo, że zastała mnie kolejna noc, ale nie było mowy o postoju. Meta już tak blisko, postanowiłem więc kontynuować.
Spoglądam na mapę z pozycjami GPS i widzę, że trzeci zawodnik Open jest 20km za mną. Zapas wydaje się duży, bo do mety zostaje jedynie 40km. Co może się stać? Kolejna guma! Tym razem na szybkim zjeździe wjechałem w ostrą wyrwę, dobiłem obręczą do asfaltu, co spowodowało snake’a. Dobrze, że miałem czołówkę, bo znajdowałem się wtedy w ciemnym lesie. Wymiana zajęła mi 25 minut, na szczęście bez komplikacji. Ruszam i po kilku kilometrach powtórka z rozrywki, czyli zawieszenie nawigacji, którego nie zauważyłem i kolejny raz odjechałem daleko od trasy. Zdenerwowanie sięga zenitu, w czasie kiedy wracałem na trasę zostałem wyprzedzony przez Piotrka. Skuteczny pościg trwał 10 minut. Piotrek był jednym z zawodników, z którymi jechałem w grupie wcześniej. Niesamowite scenariusze piszą takie zmagania. Postanowiliśmy, że do celu dojeżdżamy wspólnie i tak też przekraczamy linię mety. W końcu mogłem z kimś dłużej porozmawiać, wymienić się opowieściami i pośmiać – w takim momencie, bezcenne.
Mamy to! O 03:39 31.08 docieramy na metę. Wyczerpani, ale z dużym poczuciem zadowolenia i satysfakcji. Całe wyzwanie to 3200km, 23000m przewyższeń, 9dni 15h 39min. Na 76 startujących osób, jedynie 29 ukończyło w limicie 10 dni. Tyle cyfry. Reszta to wspomnienia które pozostaną do końca życia, nowe znajomości, poznanie i przesunięcie własnych granic i naprawdę spora satysfakcja. Gratuluję każdemu, kto podczas tych ekstremalnych warunków ukończył zmagania. Jako ciekawostkę dodam, że podczas pisania tego tekstu jestem już po 3 przespanych nocach, a na trasie… wciąż znajduje się 5 zawodników. Brawo dla nich, taki upór to coś więcej niż tylko miłość do kolarstwa. Co chciałbym zmienić w przyszłych startach? Na pewno podejście musi być bardziej na chłodno. Trzeba jechać swoje w z góry założonym tempie, niezależnie od przypływów temperamentu 😉 Taka strategia sprawdziła się u innych zawodników, za co ich podziwiam i wszystkim gratuluję. Może warto również znaleźć sponsora, bo przygotowanie do imprezy, noclegi oraz żywienie na trasie to koszt kilku tysięcy złotych. Czy było warto? Zdecydowanie! Rower jako panaceum na wszystko. Polecam zarówno krótkie przejażdżki z rodziną po ścieżkach rowerowych, jak i te bardziej ekstremalne wyzwania 😉
Od redakcji, Paweł Chwała jako zawodnik klubu Peleton Aquila Wadowice zajął drugie miejsce w tym maratonie w klasyfikacji Open. Klub z Wadowic skupia się na rywalizacji w imprezach Ultra zarówno na terenie Polski, jak i innych krajach Europy.
komentarze