Bomba nie wybiera, czyli perypetie kolarzy na głodzie.

Zapewne każdy, lub prawie każdy z Was przeżywał podobne przygody. Nie jednemu przytrafiła się "bomba" i "odcięcie prądu" podczas jazdy. Perypetie jakie wtedy spotykają kolarzy potrafią być gotowym scenariuszem do filmu, czy genialnym żartem opowiadanym potem w towarzystwie. Być może znacie niektóre z osób opowiadających swoje zabawne perypetie na naszych łamach, ale czy znacie ich zabawne przygody?


Mirek Bieniasz

Kilka lat temu w dużym upale pojechałem na bardzo długi trening po Słowacji. W sumie 260 km i kilka podjazdów po drodze. W kieszeni jakieś jedzenie, nawet kanapka i bidony. Na Słowacji już zorientowałem się że mam tylko kilka złotych ze sobą, zapomniałem zabrać walutę. Prosiłem więc przypadkowych ludzi o wodę, kilka razy zatrzymywałem się w sadach z jabłkami i czereśniami. Koniec końców dopadła mnie bomba z głodu. Traf chciał że spotkałem przy drodze dzieci, które jadły słodycze z torebki. Zapytałem je, czy mnie poczęstują. Gdy wyciągnęły rękę z opakowaniem, zabrałem je całe i odjechałem w desperacji głodu. Po powrocie do domu przez cztery dni nie wychodziłem i leczyłem też skutki udaru słonecznego.

Krzysiek Żebro

To była bomba atomowa z wyczerpania i głodu koło jeziora Żywieckiego. Tak się złożyło że wszedłem do nowo otwartego Lewiatana w Międzybrodziu Bialskim. Biorę 2 Snickersy , 2 Oshee przy czym jednego Snickersa już po prostu zjadłem i trzymałem papierek. Przy kasie wyciągam kartę przykładam i się okazuje że... nie ma środków na koncie . Żona zapłaciła rachunki gdy byłem na rowerze i załatwiła mnie . Musiałem dzwonić do domu, prosić o przelanie na konto i po dłuższym czasie zapłacić za zakupy. Najadłem się przy okazji też trochę wstydu.

Piotr Grubka

To był 1992 rok, potworne upały. Pozamykano wiele zatoczek przydrożnych z jakimiś grillami, gdzie można było cokolwiek kupić. Po całonocnej imprezie na weselu, o godzinie 6 rano (jest niedziela) wjechałem na salę na rowerze już przebrany, zrobiłem 3 rundki, wziąłem banany i winogrona ze stołu i w drogę. Dojechałem  do Trzebini i Lgoty gdzie totalnie odcięło mi prąd. Wszedłem do jakiegoś domu z pytaniem czy dadzą mi chleb i trochę kiełbasy. Gdy Ci ludzie mnie zobaczyli i zapytali skąd i dokąd jadę (Kielce – Osiek), popatrzyli na mnie jak na uciekiniera z obozu i zabrali mnie na cały obiad z rodziną.

Bartosz Grubka (syn Piotra)

Marzec chyba 2009 rok. Pojechałem na trening, w domu miałem przygotowane dwa batoniki do zabrania i chyba 20 zł. Pojechałem na Pszczynę Strumień i wokół jeziora Goczałkowickiego. W Studzionce po 40 km zorientowałem się, że zapomniałem zabrać batoniki. OK, no to sklep. Pod sklepem okazało się, że gdy szukałem tych batoników to musiałem zrobić to tak niezdarnie, że jakimś cudem pieniądze mi wypadły. Zaczyna mnie ścinać (dzień wcześniej zrobiłem duży i długi trening) jestem bez żarcia i bez kasy. Pamiętam, że jakoś dojechałem do Czechowic, a w Kaniowie wpadłem do sklepu z pytaniem "ma Pani jakieś stare banany do wyrzucenia?" Sprzedawczyni mnie poratowała, dała mi bananów, wody. Dojechałem.

Roman Pietruszka

To było jesienią 2004 roku. Pojechałem z mastersami z Dębicy na trening. Na treningu zjawili się ówcześni czołowi polscy kolarze m.in. Piotr Przydział i Tomasz Kłoczko. Nie wiedziałem niestety jak ustawić się na rancie przy bocznym wietrze i na 30 km przed końcem zmiotło mnie z planszy. Ostatkiem sił spojrzałem w którym domu mogą być ludzie, zadzwoniłem poprosiłem o coś do jedzenia. Dali mi bułkę z margaryną i szynką plus jabłko. Chyba z 5 razy przegryzając dziękowałem. Wyjechałem i zacząłem się toczyć do domu. W tym samym czasie dwóch mastersów wyjechało szukać mnie autem. Szczęśliwie znaleźli mnie, zapakowali do auta i w pół szydząc, a w pół na poważnie mówili - „Właśnie teraz masz się wziąć w garść, albo przełkniesz to co dziś się wydarzyło, albo zrezygnujesz i będzie koniec kolarstwa dla Ciebie'.

Innym razem, ta sama grupa mastersów podkarpackich, zabrała mnie na trening. Klasyczna pomyłka, w kieszeni tylko 50groszy (rok 2004). Gdy urwali mnie i odjechali , wjechałem do sklepu i spytałem co mogę kupić za 50 groszy. Dostałem wpół zgniłego banana. Było mało i wracając mocno przyglądałem się zielonej wtedy trawie (był maj). Po godzinie półprzytomnej jazdy przypomniałem sobie że mam w wiosce obok starego znajomego. Poprosiłem go o coś do jedzenia i zjadłem pół chleba z masłem i dżemem (pamiętam smak jagodowy). Odezwałem się dopiero chyba po dłuższej chwili od momentu ujrzenia chleba.

Mariusz Królikowski

Mam ulubioną trasę i na tej trasie ulubiony sklep gdzie kupuję Oshee. Czyli puste bidony i na 20 km zawsze wpadam do sklepu. Podjeżdżam, jakiś starszy Pan wychodzi, ja w maseczce pakuję się do sklepu, a Pani mówi że „nie mogę wejść do sklepu bo są właśnie godziny seniora”.

-Ale proszę Pani ja nie mam nic do picia 100 km przede mną Przecież w sklepie nie ma nikogo nic się nie stanie jak Pani mi sprzeda 2 napoje.

-Nie mogę, bo dostanę mandat”

-Grrr....

Po czym ten Pan który wyszedł powiedział. „Ja Panu to kupię”

Myślę: będzie jazda 

Proszę Pana Oshee obojętnie jakiego koloru

To jest tam ...

Ja Panu pokażę

I stojąc w drzwiach kieruję Pana do półki

A Pani patrzy zza lady jak na wariata i czy progu nie przekroczę

No i Pan znalazł

Doszedł do kasy i zaczęło się...

Tu ma Pan telefon

I musi Pan zapłacić przykładając go do terminala

"Do czego .. "?

No proszę Pani, może Pani pomóc.

I trzy osoby zaangażowane w zakup w 2 butelek Oshee

W końcu się udało. Pan wychodzi. Ja dziękuję, po czym podjeżdża kolejny delikwent na rowerze.

Gdy gość go zobaczył, szybko uciekł do samochodu.

Janek Pilch

Pewnego razu zmuszony z głodu na treningu do kupna czegokolwiek do zjedzenia wpadłem na bacę z oscypkami. Warunek był tylko jeden, musiałem wydoić owcę zanim dostanę serek.

Innym razem w sklepie w Bieńkówce chłop za dychę pilnował mi rower, gdy ja kupowałem.

Wychodzę ze sklepu, patrzę, gość leży na asfalcie z moim rowerem i mówi - „A bo sobie chciałem tylko spróbować”

Ewa Ministra Kolarstwa

Moje największe jedzeniowe faux pa jest z czasów, kiedy ścigałam się co tydzień, w związku z czym miałam już dosyć żeli i batonów. Wymyśliłam, że zrobię sobie naleśniki, zroluję je, powtykam do kieszonek i heja. Pojechałam tak na jeden z wyścigów MTB w ramach ŚLR.  Zawinęłam te moje naleśniki w folię spożywczą, co może zdałoby egzamin, ale nie przewidziałam, że pogoda zmieni się diametralnie, zacznie lać od 15-go kilometra zimny deszcz, mi palce zamarzną tak, że przełożenia będę zmieniać nadgarstkiem, a naleśników nie będę w stanie odwinąć z tej cholernej folii.  Na bufetach prosiłam o pomoc w odwijaniu, nadal nie tknąwszy dostępnych tam żeli i batonów. Innym razem na Słowacji, podczas szabro-popasu, właściciel pola rzucał we mnie ziemniakami

Jarek Michalec

Ze zdobyczy które mnie ratowały podczas treningów pamiętam u starszej Pani rogale maślane. Zjadłem je strasznie szybko. Pani z wrażenia powiedziała że przeżyła wojnę, ale tak głodnego człowieka jeszcze nie widziała. Najciekawsze miałem jednak w Suchej Beskidzkiej. Prąd odcięty, na podwórku młody chłopak, ja go proszę o coś do zjedzenia bo umrę. On idzie do domu za chwilę przynosi reklamówkę pełną sreberek! Cała rodzina w oknie patrzy, a ja skrępowany, reklamówka w kieszeń i ledwo za pierwszy zakręt, rozwijam, a tam makowce serniki. Tak się najadłem, że do domu pojechałem okrężną drogą

Leszek Zet

Kiedyś treningowo jadąc na Krynicę Morską z Trójmiasta nie znałem jeszcze swojego ciała na dłużnych dystansach i odcięło mi cukier. Mdłości, zawroty głowy, mroczki. W Kątach Rybackich na szczęście cukiernia, gdzie pożarłem (bo nie można tego było nazwać jedzeniem) 3 pączki z czekoladą i kawa z 4 łyżkami cukru (!) Ja nie słodzę wcale, ale czułem wtedy, że muszę dużo..

Zbyszek Kowalczyk

To było jakieś 20 lat temu. Wracaliśmy z Budapesztu, spontaniczna wyprawa w obie strony we trzech bez żadnego przygotowania. Trzeci dzień, niedziela rano po spaniu na gołej ziemi. Słowacja, wszystko pozamykane. My bez śniadania na czczo już ponad 60 km. Bomba nie wybiera i w desperacji próbowaliśmy doić krowę na pastwisku, jednak gospodarz nas wypłoszył. Po drodze były klasycznie czereśnie w przydrożnym rowie. Koniec końców znaleźliśmy sklep gdzie kupiliśmy bochen chleba, dwa kilogramy kiełbasy i piwo. I skonani jedliśmy to wszystko pod kościelnym murem, podczas gdy ludzie szli na mszę.

Przemysław Michalec

Jechaliśmy ekipą z bloku na przełęcz Krowiarki i powrót inną drogą 27 lat temu. Na niektórych odcinkach nie było asfaltu, a my na rowerach szosowych. Ja miałem co trzeba , ale koledzy byli mało operatywni i jeden z nich  miał tylko bidon, drugi  5 zł, trzeci tylko kanapkę - takie były czasy i wiedza wówczas. Po paru godzinach już wszyscy głodni wpadliśmy do sklepu, budżet był jaki był, a że był to czas na ogórki małosolne, które tak bosko pachniały z beczółki, to jeden z kumpli kupił . Reszta ekipy też się połakomiła  na nie i w dalszej drodze ochoczo je chrupali. Na jednym z podjazdów ludzie już zupełnie wygłodzeni  wypatrzyli jeszcze jakieś dzikie jabłka  przy drodze i doprawili nimi wcześniej zjedzone ogórki. Połowa chłopaków już wtedy siedziała w krzakach i umierała. Reszta umierała po drodze z Żywca. Żołądki wszystkich tak bolały, ze nikt przez 2 godziny się nawet nie odezwał.


o autorze

Piotr Szafraniec

Kolarz, kucharz, akrobata. Dwukrotny Mistrz Polski Dziennikarzy w kolarstwie szosowym.

komentarze

WiadomościWszystkie

kontakt

velonews.pl
  • ,
  • redakcja(USUŃ)@(USUŃ)velonews(USUŃ).pl