Małopolska 500. Tylko dla dorosłych.

Sezon ULTRA w Polsce jak i reszta kolarskich aren zmuszone były przeczekać wirusowe zamieszanie i czekać cierpliwie na swoją kolej. Kumulacja maratonów w krótszym sezonie niewątpliwe sprawi, że odparzenia na czterech literach nie będą miały czasu się zagoić, a apteki zwiększą zapewne sprzedaż Sudocremu. Na karuzeli Pucharu Polski ULTRA pojawiła się nowa pozycja- "MAŁOPOLSKA 500". Autorami tego przedsięwzięcia są zawodnicy klubu PELETON WADOWICE, znani już z tego, że prawdziwa zabawa dla nich zaczyna się po 200, 300, 500, 1000 czy 1200 kilometrach. 

Kartografowie wyrysowali "malutką" pętelkę dookoła sporej części Małopolski, która przecina najpiękniejsze historycznie i geograficznie tereny tego przebogatego w atrakcje województwa. Na szlaku przejazdu znalazły się Wadowice, Oświęcim, Ojców, Miechów, Racławice, Bochnia, Limanowa, Nowy i Stary Sącz, Nowy Targ, Zawoja i Sucha Beskidzka. A wszystkie te miejscowości na tle Beskidu Małego, Jury Krakowsko-Częstochowskiej, Beskidu Sądeckiego, Tatr, Beskidu Żywieckiego i wielu, wielu innych cudownych miejsc, gdzie asfalty przecinają bardzo wymagający kolarski teren.

Niewidzialny szkodnik z chińskiego Wuhan spowodował że pojawiły się dwa terminy startu: 11 i 18 lipca. Ja, ze względu na chęć pomocy w drugim terminie i gotowości do startu w kolejnych zawodach pod koniec miesiąca, musiałem zaatakować pierwszą transzę zawodników. Już tydzień wcześniej obserwowałem prognozy pogody, które nie wróżyły drinków z palemką, a z każdym dniem wręcz wskazywały na powrót epoki lodowcowej...

Na starcie tylko 9 zawodników i każdy już wiedział, że to nie będą pączki u babci. Niestety Pani pogodynka nie pozostawiła złudzeń, intensywne opady deszczu, spadek temperatury poniżej 10 stopni i na koniec ON... 5-7m/s luftu z północy. 

Startuję 7:07 i za Osiekiem po kilkudziesięciu kilometrach udaje mi się wysunąć na prowadzenie, jednak parę kilometrów dalej jestem już zupełnie mokry. Odcinek do Miechowa (180km) to pierwszy koszmar. Praktycznie cały czas pod wiatr i oczywiście ciągły prysznic. Z nadzieją czekałem na moment kiedy będę mógł skręcić na południe by sunąć z wiatrem do Limanowej. I kiedy już to nastąpiło, żagiel okazał się dziurawy, a nogi z waty... Podjąłem szybką decyzję - pierwsze dogodne miejsce i postój. Padło na historyczne Racławice i stację benzynową o nazwie „U Ryśka i spółka”. Dygotanie całego ciała mocno utrudnia podstawowe funkcje manualne człowieka. Telefon w hermetycznym opakowaniu i karta bankomatowa jest w takim stanie nie do otwarcia! Poprosiłem Pana za ladą o pomoc. Niestety... usłyszałem: "jest COVID, nie pomogę". Nie będę pisał czym go nazwałem w myślach, ale byłem tak zdeterminowany, że po kilku minutach udało się wydobyć plastikowy pieniądz. "Czerwony Byk" i 3 rogale "7 Dni" zrobiły robotę. Ale największą - opakowanie! Powstała z tego idealna wiatrówka.

Rozłożone na klatce piersiowej opakowanie z rogalików, plus zakup gumowych rękawiczek roboczych spowodowały, że poczułem ciepło, a zmiana przełożeń była dużo łatwiejsza. Po drodze na PK Limanowa (307km) woda była już wszędzie na drodze, przemieszana z ziemią wylewała się na drogę z każdej strony. Tak dla urozmaicenia podróży, by nie znudziła się jazda wciąż w linii prostej. Od Bochni zaczynają się podjazdy. Cieszyłem się, bo można było wytworzyć na podjazdach trochę ciepła, ale już zjazd odwracał bieg wydarzeń. Wreszcie ostatni podjazd przed punktem Żegocina. Na młynku wyrzeźbiona końcówka i kolejny długi zjazd ale w powietrzu czuć już było zapach jedzenia i suchego ubrania. I wreszcie jest. Znajoma twarz wskazuje drogę pod namiot. Chłopaki z PELETONu i dwóch kumpli którzy specjalnie przyjechali tutaj z Wadowic by dopingować, dają psychicznego kopa. Przebieranie trwa wieki. Oderwanie samych skarpet od nóg jest już sporym wyczynem. Żeby była jasność, mamy 11 lipca, a ja ubieram na siebie to samo co w styczniu i w lutym. Dodatkowo folia NRC na brzuch i plecy, ogrzewacze chemiczne na ręce i stopy. Ciepłe żarcie i herbata pomagają bardzo, chociaż na początku łyżka nie miała po drodze z ustami. Uzupełniam zapas wszystkiego i ruszam. Minęło około 35 minut i ogień dalej. 

Teraz głównie teren z długimi podjazdami. Przy skręcie do Ochotnicy odkrywam że czerwona latarnia pod siodłem utonęła i przestała oddychać, co oznacza że przez najbliższe 150km stanę się łatwym celem dla aut jadących z tyłu. Knurowska w końcu po monotonnej wspinaczce osiągnięta, a zjazd z niej z prędkością maksymalną 35km/h powoduje, że klocki znikają jakby były z plasteliny. Na groźnym odcinku do Czarnego Dunajca zdziwienie in plus. Wszyscy ładnie mnie omijają. A nawet 4-5 kierowców delikatnie zgłasza mi problem z tylnym światłem.

Ten dosyć monotonny odcinek wprowadza u mnie stan lekkiej schizofrenii ultra. Objawia się on głównie mówieniem do siebie, lub do wyimaginowanej osoby. Rozmawiam z moim drugim "Ja" o wymianie oleju w aucie, czy remoncie planowanym na jesień. Z rozmowy przechodzę w śpiew. I tu niezastąpione są utwory z dzieciństwa: "Kundel Bury" czy "Szczotka, pasta". Nie obejdzie się też bez disco polo. Jednak największej motywacji daje myślenie o córeczce i żonie. 

Moim marzeniem jest już teraz dojechać na przełęcz Krowiarki, bo za nią czeka mnie zjazd w dół gdzie czeka kolejny PK. W Zubrzycy obok skansenu kolejny kryzys i muszę się zatrzymać na zrzut z "jedynki". Podjazdem na Krowiarki znów można złapać trochę ciepła, ale na szczycie dostaję cios prosto między oczy... śnieg z deszczem i 3-4 stopnie! Podczas zjazdu mam kolejny nowatorski projekt, już sam z siebie jestem dumny, patrząc na to wymyślam, by zapanować nad zimnem, zmęczeniem i sennością. Pompki na kierownicy podczas jazdy, to jest TO! Ciepło wróciło w rękach i trochę na klacie. Zawoja Centrum i osiągnięty punkt kontrolny, na którym kobieca załoga częstuje mnie super ciasteczkami, kawą i herbatą. W bonusie dostaję jeszcze suche rękawiczki i kurtkę Prezesa Klubu. Dodatkowo przestało padać. Czym na to zasłużyłem? :) 

Przed zawodami dałem sobie target, by dojechać w 20 godzin do mety. Odkrywam że wciąż jest to możliwe, więc niezwłocznie ruszam dalej. Przełęcz Przysłop idzie stosunkowo lekko, zjazd też już szybszy, bo jest zdecydowanie cieplej. Jadę już po drodze gdzie znam na pamięć rozstaw dziur i studzienek kanalizacyjnych. Sucha Beskidzka i Zembrzyce idą jak złoto. W Łękawicy niespodzianka na przystanku... kolejni kibice. Siostra i szwagier klepią po ramieniu ale trzeba cisnąć żeby zrealizować cel. 10, 8, 5, 3 ,2, 1 km do mety. Ostatnia prosta do mety i już widzę mrugające światełka. Kolejni moi psychofani (bo jak nazwać ludzi którzy specjalnie wstali po 2 w nocy, żeby tu być) czekają na mecie. Jest nawet szampan! Medal na szyi i zdjęcia na ściance z każdym. Tak kończy się ta mega zimna przygoda. Zawsze po skończeniu dystansu ULTRA nie wiesz do końca co boli, a co nie. Ja osobiście to uczucie porównuję trochę do kobiety na porodówce. Kiedy krzyczy z bólu i wyzywa męża od łajdaków "coś Ty mi zrobił". Ale kiedy już trzyma dziecko na ręku, marzy o następnym. I tak jest z maratonami Ultra. Dojeżdżając do mety masz ochotę sprzedać rower i zacząć uprawiać ogródek. Ale na drugi dzień pijesz regeneracyjne piwko i już patrzysz w kalendarz kiedy rozpoczyna się kolejna wyrypa.

Gdy piszę ten tekst, druga tura zawodników pomału szykuje się do startu w drugim terminie. Tym razem będę z drugiej strony barykady, jako Wasz pomocnik na punktach. Niestety nie wszystkim będzie dane wystartować. Przemek jeden z naszych faworytów uległ wypadkowi na treningu. Jest mocno poturbowany, ale wyjdzie z tego. Zdrowia Chłopie Ci życzymy i czekamy na Ciebie!


o autorze

Piotr Szafraniec

Kolarz, kucharz, akrobata. Dwukrotny Mistrz Polski Dziennikarzy w kolarstwie szosowym.

Powiązane posty


Powiązane galerie

komentarze

Powiązane treści

kontakt

velonews.pl
  • ,
  • redakcja(USUŃ)@(USUŃ)velonews(USUŃ).pl