Ostry początek ŚLR – Daleszyce 2014
Na miejscu meldujemy się chwilę po 9. Na nasze szczęście udaje nam się znaleźć idealną miejscówkę do zaparkowania, 20m od linii start/meta, czyli na daleszyckim rynku. Idziemy do biura zawodów, odbieramy nasze pakiety startowe i z powrotem do auta, przebrać się i przyszykować do startu. Biuro zawodów okazało się nieco ciasnawe, a ilość ludzi do niego czekająca naprawdę spora, jednak darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby (ciężko byłoby rozbudować Urząd Miasta Daleszyce tylko na potrzeby ŚLR :)), a i organizator pomyślał tak jak należy, bo wszyscy Ci, którzy mieli już opłacony start po prostu podchodzili, odbierali kopertę i wychodzili. Szybko i bezproblemowo.
W Daleszycach zawodnicy rywalizowali na trzech trasach: FAMILY 19km, FAN 45km oraz MASTERS 73km. Mnie dane było pokonać dystans FAN. Na początku muszę przyznać, że ŚLR jest dla mnie czymś nowym i aż wstyd się przyznawać, że nigdy nie miałem okazji w niej startować. Przed startem wszyscy mówili mi, że trasa będzie całkiem przyjemna, łatwa i nie nastręczy zbyt wielu trudności. Że będzie sporo odcinków szutrowych, leśnych ścieżek, itp. Oczywiście podjazdy też będą tak samo jak i zjazdy. Tylko że Ci wszyscy ludzi startowali chyba w zupełnie innym cyklu niż ja. Start z rynku, po chwili wskakujemy na asfalt i nim gonimy 2-3km, potem ścieżka leśna, która powoli zaczyna piąć się w górę. Singiel pnie się coraz stromiej i wyżej, momentami tworzą się korki i trzeba podbiegać z buta, na samym szczycie zakręt w lewo i zjeżdżamy w dół. Sporo błota, momentami bardzo sporo... próbuję walczyć o sensowny tor jazdy, ponieważ jak się okazuje wpisy na forum o tym, że trasa jest sucha okazały się delikatnie mówiąc mocno przesadzone, a Flyweighty nie są najlepszymi oponami na taki wypad. Cóż, człowiek ciągle uczy się na własnych błędach, a i tak ciągle je popełnia. Na szczęście zjazd kiedyś się kończy i zaczyna kolejny podjazd. I tak właściwie można by opisać calutką trasę, której suma przewyższeń wynosiła 800m. Konkurencja z tego co miałem okazję zerknąć na pierwszych maratonach taką sumę uzyskała na najdłuższych dystansach. Całkiem nieźle jak na pierwszy start w sezonie letnim. Z ciekawych elementów trasy na pewno godny zapamiętania będzie przejazd szczytem góry, której z nazwy niestety nie napiszę (ja nietutejszy...), a wyglądał on mniej więcej tak: wąska ścieżynka pomiędzy drzewami, kupa mniejszych i większych kamieni, a profil tej trasy to ciągła sinusoida ze ścianami w jedną i drugą stronę. Dla mnie nie do opanowania. Szczere gratulacje dla czołówki MASTERa, która mijała mnie pod koniec tej sekcji. Po bufecie (25km) takich przygód już nie było. Nota bene bufet pierwsza klasa: izotonik, woda, banany, pomarańcze, kruche ciasteczka, ciastka, batoniki. Wszystko w takiej ilości, że nawet Ci, którzy przyjeżdżali na bardzo odległych miejscach mogli spokojnie zjeść i się napić. Kolejny plus dla organizatora. A po bufecie kolejne 20km podjazdów i zjazdów. Końcówka dała delikatnie odetchnąć, szuterek, szybka sekcja w lesie i wylatujemy na asfalt, którym już do końca docieramy do mety. Stąd chciałbym pozdrowić przesympatycznych panów strażaków, którzy na moje „Gdzie teraz” odkrzyknęli „W prawo! Ty ale w nasze prawo!”. Ot takie humorystyczne zakończenie wyścigu :). Na mecie tradycyjnie dostajemy kuponik na jedzenie i tu kolejne miły akcent ze strony organizatora: cieplutki gulasz z mięskiem, ziemniaczkami i innymi warzywami w całkiem sporym kubku. Widzę, że żywienie braci kolarskiej idzie w naprawdę słusznym kierunku, bo ileż można jeść średnio ciepły ryż i kurczaka, który obok niego nawet nie stał? Jedynym minusem całej imprezy był fakt, że na blisko 650 uczestników organizator stworzył ciut mało stanowisk do mycia rowerów. Ja wiem, że myjki może i najtańsze nie są ale inwestycja w 5-6 sztuk naprawdę w znaczący sposób podniosłaby komfort całej otoczki.
Reasumując: impreza naprawdę bardzo udana. Okazuje się, że nie tylko w górach można stworzyć naprawdę górskie wyścigi. I bardzo dobrze. Czekamy na Sandomierz, który już za 3 tygodnie!
komentarze