Kolejna część wyprawy Damiana Drobyka przez obie Ameryki

5.06.2013 - 115km - Durango - Ouray
Jak się wstaje przed ósmą i rusza w trasę przed dziewiątą to nic dziwnego, że o 18:00 dopiero pęka 100km. Nie to jednak jest najważniejsze. Ważne, że udało się zdobyć trzy przełęcze powyżej 3000m. Rano zakładałem, że wjadę na dwie więc znów jestem do przodu. Nie chcę zapeszać ale jak na razie wszystko idzie idealnie. Nawet w Colorado w górach pogoda dopisuje i mogę robić więcej niż zakładałem. Zaraz po wyjechaniu z Durango mijała mnie kolejka wąskotorowa do Silverton do którego akurat zmierzałem. Kolejka jest jedną w większych atrakcji miasta poza oczywiście trasami MTB dookoła. Parę kilometrów dalej czekała mnie kolejna atrakcja. Gorące źródło tuż przy drodze. Ciekawa forma skalna z której wypływała ciepła woda. Tutaj spotkałem pewne rodzeństwo, które wybrało się na wyprawę po Colorado. Mijaliśmy się co jakiś czas aż do drugiej przełęczy. Pierwsza Coal Bank Pass poszła gładko chociaż przewyższenie z Durango wynosiło ponad 1300m w górę. Krótki zjazd i ponowna wspinaczka na wyższą Molan Pass, z której można podziwiać odległe szczyty. Zjazd z przełęczy Molan jak i z trzeciej dzisiejszej zdobyczy Red Mountain Pass należy do dosyć ekscytujących. Trzeba uważać aby na wąskiej drodze nie zjechać w kilkuset metrową skarpę. Prawie jak drogi śmierci w Indiach czy Boliwii. W górniczym miasteczku Silverton zrobiłem małe zakupy, szaleć nie za bardzo było jak ze względu na wysokie ceny. Do ostatniej, trzeciej przełęczy miałem 16km i ponad 500m w górę. Mimo, że to najwyższa z dzisiejszych przełęczy a w nogach miałem już ponad 80km nawet szybko się z nią uporałem. Po 18:00 robiłem już zdjęcie przy kamieniu z napisem Red Mountain Pass, tablicę chyba ktoś sobie zabrał... Zjazd do miasta Ouray prowadzi historyczną drogą Milion Dollar, która powstała już pod koniec dziewiętnastego wieku. Budowa drogi szczególnie powyżej miasteczka była niełatwa i niebezpieczna. W wąskim i wysokim skalistym kanionie często dochodziło do wypadków. Górna część drogi to piękne widoki na czerwone skały oraz ruiny kopalń, dolna część to wąska i niebezpieczna droga dla kierowców o mocniejszych nerwach. Szczególnie kierowcy ciężarówek mają niełatwe zadanie jadąc tą drogą. Nocleg kilometr od miasteczka Ouray obok bocznej drogi prowadzącej w las.

8mNCxF9ydpz21d2Uz7mJMaHdiTTrrz9z7-hUatmb520

6.06.2013 - Ouray - Naturita - 136km
Wczoraj wieczorem planując trasę palcem po mapie i GPS na kolejne dni zdecydowałem, że na chwilę wjadę do Utah. Znajduje się tam jedna z największych atrakcji skalnych USA. Park Narodowy Arches czyli okien skalnych lub jak mówią tutaj Natural Bridges. Park znajduje się niedaleko od granicy z Colorado więc nie będę musiał się tutaj wracać ponownie podczas drugiej pętli po Utah za kilka miesięcy. Poza tym odpocznę trochę od wysokich przełęczy i podjazdów. Park znajduje się na wysokości około 1250m więc czeka mnie odmiana w postaci kilku upalnych dni co odczułem już dziś gdy tylko zjechałem poniżej 2000m.npm. Rano w miasteczku Ouray w restauracji wypiłem kawkę i zjadłem cynamonowego bajgla. Potem szybki zjazd do Ridgway, zakupy w dyskoncie za wszystko po dolarze i 600m w górę na stosunkowo niską przełęcz Dallas Divide Pass, 2700m. Na przełęczy czekał organizator wycieczki rowerowej po Colorado której uczestnicy w liczbie ponad 20 osób mieli za zadanie przejechać w tydzień z Norwood do Durango. Mi to zajęło dwa dni ale uczestnicy wycieczki w znacznie bardziej zaawansowanym wieku ode mnie więc szacunek się należy. Do Norwood droga wiodła kanionem San Juan wzdłuż rzeki o tej samej nazwie. Malownicze czerwone skały są gęsto rozsiane po okolicach. W Norwood zatrzymałem się w ciekawej knajpce. Saloon, bar, restauracja, biblioteka, dyskoteka i nie wiadomo co jeszcze w jednym miejscu. Pomysłowo urządzony lokal oczywiście z WiFi i zimnymi napojami. Mrożonej herbaty z lodem wypiłem na miejscu ponad dwa litry. Przy okazji odpocząłem od upału w godzinach jego szczytu. A że zdarzyłem zgłodnieć kobieta za ladą zaproponowała mi zupę rybną. Powiem szczerze, że nigdy takiej nie jadłem, owszem ryby lubię ale dlaczego w zupie... W niewielkim naczyniu dostałem porcję zupy oraz dwie grzanki. Nawet dobre i ryb sporo, znaczy filetów :) Posiedziałem, odpocząłem i ruszyłem dalej. Aby dojechać do Parku Arches w dwa dni muszę wykręcić po około 130km. Dziś się udało z małą nawiązką. Jutro aby doczołgać się do miasta Moab z którego już niedaleko do skalnych okien. Z racji upału jutro wstaję wcześnie. Do południa chce dojechać do Moab. 110km i 600m w dół. Powinno się udać. Nocleg 15km za miasteczkiem Naturita i jakieś 40km od granicy stanu z Utah przepisowe 200 stóp od drogi.

7.06.2013 - Naturita - Moab - 124km
Noc bardzo spokojna, ciepła i gwieździsta. Nie słyszałem żadnego przejeżdżającego samochodu. Wstałem po 6:00 i z chęcią ruszyłem w trasę mając w perspektywie szybki dojazd do Moab i odpoczynek w FF przy WiFi i zimnym napoju lub lodach. Moje plany legły w gruzach już po kilkunastu kilometrach kiedy to z doliny Paradox czekał mnie podjazd na prawie 2000m. Nastawiony głównie na zjazd ciężko było się zmusić do nieplanowanego wysiłku w upale. Tylko do około 9:00 było w miarę przyjemne, potem już tylko gorąco. Z podjazdem uporałem się w niecałą godzinę, szczęśliwy podziwiałem czerwone skały podczas zjazdu w kolejnym kanionie. Tyle, że zjazdu za dużo nie było a na liczniku wysokość znów zaczęła rosnąć. Drugi nieplanowany podjazd już nie był taki krótki i szybki. Okazało się, że musiałem zjechać aż na 2300m do wioski Old La Sal. Widoki nie powiem, piękne ale sił zaczynało brakować z każdym kolejnym kilometrem a upał wydawał się coraz większy. Na szczęście tuż przy końcu podjazdu natrafiłem na studnię z zimną wodą którą mogłem się ochłodzić. W Old La Sal byłem po 12:00 mając przejechane 60km po drodze wjeżdżając do szesnastego stanu w trakcie podróży - Utah. Do Moab wciąż 50km ale już w większości w dół za to pod mocniejszy wiatr. Krajobraz zmienił się w jednej chwili zaraz po wjeździe na drogę 191. Nagle wjechałem w dolinę pełną ogromnych czerwonych wręcz ceglastych skał pewnie typowych dla tego stanu. Około 20km przed Moab natrafiłem na małą atrakcję. "Dziurę w skale" oraz ZOO. Dla chwili odpoczynku zrobiłem tylko parę zdjęć z zewnątrz o ruszyłem dalej. Po 16:00 udało się dojechać do Moab gdzie oczywiście od razu zajechałem do FF na uzupełnienie płynów. Niestety nie było niebieskiego izotonika. Zadowoliłem się napojem z dodatkiem soku pomarańczowego. Ponad dwa litry zaspokoiło moje pragnienie. Po 19:00 wyjechałem ponownie, tym razem na zakupy i jak najbliżej wjazdu do Parku Arches. Tak się złożyło, że dojechałem aż do bramy wjazdowej parku i poboru opłat. Opłata za wjazd jest jednak pobierana tylko w godzinach roboczych, pod wieczór i wczesnym rankiem można wjechać za free... 5 USD do przodu. Na nocleg wybrałem sobie ławeczkę z tyłu budynku Visitor Center. Do dyspozycji woda pitna oraz toaleta. Do około 23:00 auta co jakiś czas zjeżdżały z parku, potem już niczym nie zakłócona cisza do rana.

anrA2Dxg5kVjPGwrz8GBNYmGB-fl0gX4b2vgFHdoXXg

8.06.2013 - Arches National Park - 62km
Noc bardzo ciepła, o 5:45 jeszcze przed wschodem słońca było już 20 st.C. przebrałem się w lekkie rowerowe ciuchy i ruszyłem w głąb parku łuków. Po kilku kilometrach prowadzących pod górę mogłem obserwować jak pierwsze promienie słoneczne oświetlają czerwone skały nadając im wręcz purpurowego koloru. Cel miałem tylko jeden na ten dzień dojechać a potem dojść do Delicate Arch. Pięknej skały w kształcie łuku, okna skalnego. Z parkingu do miejsca skąd rusza ścieżka trail'owa miałem tylko 15km do której dojechałem już o 9:00. Po drodze oczywiście były inne fantastyczne skałki, ogromne ściany i pojedyncze wysokie ostańce przy których nie wypadało się nie zatrzymać i nie zrobić zdjęcia. Wyobraźnia działa w takich miejscach. Niektóre skały przypominały głowy, inne stojące trumny czy kominy fabryk. Ciekawie wyglądała skała zwana Balance Rock. Ogromny głaz ułożony na wąskiej kolumnie. W każdym razie po 9:00 zostawiłem rower i musiałem szybko przypomnieć sobie jak się chodzi. Od prawie dwóch miesięcy przecież głównie tylko siedzę na siodełku i kręcę a tu nagle aż dwugodzinny spacer po kamieniach. Zapomniałem tylko przebrać buty na normalniejsze do chodzenia. W SPD-kach też dałem radę ale to jednak buty do jazdy, nie do skałkowych spacerów. Do Delicate Arch doszedłem po prawie godzinie. Pod łukiem znajdowało się kilkadziesiąt osób i każda chciała mieć zdjęcie w łuku, ją oczywiście też :) Trochę się naczekałem zanim nadeszła moja kolej…


9.06.2013 - 153km - Moab - Fruita
Mimo zbiorowego spania w hostelowym pokoju była cisza i rano obudziłem się wyspany. Po porannej kawie ruszyłem w drogę. Jeszcze dodatkowe zapasy wody na trasę i po paru kilometrach byłem już za Moab w kanionie rzeki Colorado. Rano szybko chciałem wykręcić sporo kilometrów By w największy upał schować się gdzieś w cieniu. Dolina rzeki Colorado na drodze 128 była jak przejazd przez wielki kanion, dolinę monumentów oraz inne ciekawe skalne atrakcje USA. Po prostu nie wypadało się nie zatrzymać i zrobić zdjęcia. Liczyłem, że po 70km w miasteczku Cisco uda mi się uzupełnić zapasy wody. Niestety Cisco okazało się miastem widmo. W całości opuszczone, popadające w ruinę domy, wraki aut i camperów. W sumie gdyby nie brak wody dobre miejsce na nocleg. Za Cisco wjechałem na autostradę międzystanową I70. W USA można poruszać się niektórymi odcinkami dróg międzystanowych rowerem, kiedy nie ma żadnej innej drogi alternatywnej w pobliżu. Do kolejnego miasteczka miałem ponad 60km, droga w miarę prosta, wiatr nie przeszkadzał wiec trzymałem prędkość w okolicach 18-20km/h. W międzyczasie ponownie zawitałem w Colorado ale nawet nie zatrzymałem się na zdjęcie przy tablicy. Na termometrze 43 stopnie a słońce strasznie paliło z tyłu. W końcu z braku wody zjechałem do wioski Mack przez miastem Fruita. Niestety nie było tam ani sklepu ani nawet stacji paliwa. O wodę poprosiłem więc mieszkańca koszącego trawnik. Wypiłem prawie od razu dwa bidony ale pozwoliło mi to spokojnie dojechać do miasta Fruita gdzie już zaspokoiłem pragnienie w całości.

10.06.2013 - 130km - Fruita - Rifle
Poranek jak o cała noc znów bardzo ciepły. Wiedziałem, że znów czeka mnie ciężki upalny dzień. Teraz jadę na wschód wiec rano słońce świeci z przodu a popołudniu pali z tyłu jedyną zmiana na lepsze jest taka, że wiatr trochę pomaga wiejąc w plecy. Oczywiście już o wiele słabiej niż kiedy jechałem na zachód i z całą siłą wiał mi w twarz. Normalne, rowerzyście zawsze wiatr w oczy :) Popołudniu miałem mniej powodów do śmiechu. Wydawało mi się a nawet byłem pewien, że słonko za mocno przygrzało i dostałem małego udaru słonecznego. Osłabienie, ból głowy i lekkie krwawienie z nosa najlepiej o tym świadczą. Dobrze, że kilka kilometrów dalej był FF i mogłem się schłodzić. Zimny "prysznic" w toalecie, lody i napój z lodem poprawiły sytuację. Posiedziałem tak godzinę, odpocząłem i ruszyłem dalej. 20km dalej już tylko prysznic i lody a 40km dalej zimny napój. I tak dzień zakończyłem po 130 kilometrach w miasteczku Rifle na Rest Area. Spanie na stole piknikowym bez rozkładania namiotu ale i tak mam dobrze bo rano szansa na kawę w FF i zakupy. Centrum handlowe kilometr od miejsca noclegu. Temperatury na kolejne dni już bardziej optymistyczne, no i jutro mam szansę na przełęcz powyżej 2700m :)

ccj_vD0cfs-O-mD8tmfYvGO196CoUuWKK5IInhkvZtU

11.06.2013 - 116km - Rifle - Palita?
I w końcu wszystko wróciło do normy. Przełęcz zdobyta, temperatura niższa a jazda przyjemniejsza kiedy nie smaży jak na patelni przez cały dzień. Wstałem przed szóstą, spakowałem śpiwór i udałem się na kawkę i pancakes'y do FF. Założyłem sobie, że dojadę dziś tylko do przełęczy McClure Pass a jutro do Aspen i może do jeziora Maroon. Przełęcz McClure nie znajduje się po drodze do Aspen, musiałem zjechać kawałek w bok (30km). Sam wjazd nie należy do trudnych tylko znów ten wiatr.... Na przełęczy byłem po 18:00, 107km i 1300 metrach przewyższenia. Kilka zdjęć i zjazd w dół do upatrzonego wcześniej miejsca na rozbicie namiotu. A nocleg na wysokości 2300m.npm na starej zamkniętej dawno drodze. Rozbijając się przy okazji wystraszyłem kilka jeleniowatych.

12.06.2013 - 118km - Palita - Aspen
Poranek jak na góry wysokie przystało, chłodny. Rano tylko 2st.C. Żeby cieszyć się z tego, że się zmarzło :) Ostatnie upalne dni tak dały mi popalić, że przyjemny poranny chłodek i zimne ręce na zjeździe były naprawdę miłą odmianą. Na dole, w miasteczku Carbondale rozgrzałem się przy porannej kawie i ruszyłem na Aspen do którego poprowadziła mnie droga rowerowa wybudowana na starej linii torów kolejowych. W Aspen znalazłem się po 14:00, odpocząłem godzinę i zdarzyłem wjechać jeszcze na wysokość 2900m do odpowiednika polskiego Morskiego Oka, jeziora Maroon Lake. Aspen to przecież zimowa stolica USA. Samo miasto nie zachwyca, połączenie typowej amerykańskiej zabudowy z odwzorowanymi na europejskich (alpejskich) motywach górskich budynków. Pięknie jest tylko czemu tak drogo? Nawet w markecie czy FF ceny dużo wyższe a przecież Aspen wcale nie znajduje się aż tak wysoko a do miasta prowadzi w większości dobra i szeroka droga. Jak by nie było nie mam gdzie spać. Znalezienie miejsca będzie dla mnie może nie wyzwaniem ale na pewno niespodzianką.

 

13.06.2013 – 98km – Aspen – Twin Lakes

Wieczorem udałem się w górę drogi Castle Road z Aspen. Miejsce do spania znalazłem po paru kilometrach koło ścieżki trail. Rano planowałem dojechać do końca tej drogi ale jak poczułem silny przedni wiatr to dałem sobie spokój z Castle Road. Nie jestem pewien ale droga kończy się w okolicach 3000m.npm więc miałbym tylko zaliczony podjazd a nic fajnego tam nie zobaczył. Z 2500m.npm wróciłem do Aspen, zajechałem na kawę (przynajmniej kawa w tej samej cenie co zwykłe 1.08USD) a potem chwilę pokręciłem się po centrum i ruszyłem na Independence Pass. Wysoką przełęcz do której miałem prawie 30km pod górkę. Pierwsze kilometry łagodne wzdłuż East Aspen Trail po której Aspeńczycy biegają. Potem nieco bardziej ostro do 8-10% by następne kilometry znów były łatwe i prawie płaskie. Po drodze dwa razy lekko zmoczył mnie szałerek ale zaraz potem znów dość mocno grzało słońce. Końcówka podjazdu ponownie bardziej stroma i wietrzna. Na przełęczy zameldowałem się po 14:00. Independence Pass lub Hunter Pass ma wysokość 3687m. Po obu stronach przełęczy nie ma problemów z wodą. Pełno tu strumieni a tak wysoko w górach można pić czystą wodę bez obaw. Większość przełęczy które odwiedziłem w Colorado były raczej bardzo ubogie w wodę i czasami jej brakowało. Godzinę potem byłem już w osadzie Twin Lakes i chowałem się przed deszczem. Znów kilka minut deszczu i słońce. Poniżej Twin Lakes zjechałem zgodnie z oznaczeniami na South Elbert Trail czyli drogę w kierunku Mount Elbert,najwyższej góry Colorado i całych Gór Skalistych. Z 2800 do 2900m asfalt, potem piaseczek dla aut 4×4 do około 3200m.npm. I właśnie do końca drogi dla samochodów udało mi się dojechać i częściowo dojść. Chwilami ponad 12% i grząski piasek uniemożliwiały jazdę obciążonym rowerem. Muszę przyznać, że jestem z siebie dumny że nie zrezygnowałem z męczącego odcinka pod Mount Elbert. Kilka razy już miałem się wrócić i jechać na kolejną przełęcz. Po drodze musiałem też pokonać niewielki strumień. Spacer na boso był najlepszym rozwiązaniem. Nocleg na polance 5.2km w linii prostej od szczytu Mount Elbert i 1200m niżej. 200 metrów ode mnie kilka osób które wjechali tu autem robi sobie BBQ, pewnie też jutro będą wchodzić na Elbert’a. Rano szybko wstaje i atakuje górę. Po południu może jeszcze uda się wjechać na małą przełęcz Tennessee

2CAAlx0Cg48PJ2qCgv_qScJjjC3n6tUVH8S14E0ZQtY

14.06.2013 - Mount Elbert - Leadville - 42km
Wieczorem byłem tak zmęczony całym dniem, że nawet nie miałem siły pisać codziennej relacji. Zasnąłem jak tylko zawinąłem się w śpiworku i przyłożyłem głowę do poduszki. Po 23:00 obudził mnie deszcz. Musiałem wyjść na zewnątrz i założyć tropik. Rano znów było słonecznie i bezchmurnie. Po 6:00 leniwie zacząłem zwijać obóz. Do początku szlaku pieszego na górę Elbert zaczęły dojeżdżać kolejne auta z chętnymi na zdobycie góry. Spakowałem rzeczy, rower spiąłem z przyczepką i mając jedynie torbę na kierownicę z najważniejszymi rzeczami, jedzeniem i wodą ruszyłem w górę wąskiej ścieżki. Południowy szlak na Mount Elbert nie jest trudny pod względem technicznym, trochę trudności może sprawić kilka stromych odcinków nawet 50-60% oraz wysokość. Po drodze na szczyt można obserwować zmieniające się piętra roślinności oraz rozległą panoramę z dobrze widocznymi z góry trzema jeziorkami w tym bliźniaczymi Twin Lakes. Na szczyt prowadzi dobrze oznaczona i widoczna ścieżka. Od około 4000m drogę na szczyt urozmaicały płaty miękkiego śniegu po których szło się całkiem dobrze. Na szczyt Mount Elbert, najwyższego pasma Sawatch, stanu Colorado oraz całych Gór Skalistych dostałem po około dwóch i pół godzinach marszu z kilkoma przystankami. Na szczycie spotkałem Amerykanina który wchodził krótszą ale trudniejszą drogą północną. Zrobiliśmy sobie na wzajem po kilka zdjęć. Na wysokości ponad 4400m.npm jak to zwykle bywa było bardzo wietrzenie i dość chłodno. Nie udało mi się odnaleźć markera oznaczającego wysokość szczytu poza którym na najwyższej górze w okolicach nie ma zupełnie nic. To dosyć ważny szczyt więc amerykanie mogliby przynajmniej postawić tablice z nazwą i wysokością szczytu. Zejście zajęło mi połowę mniej czasu niż wchodzenie i chwilę po 12:00 byłem już przy rowerze. Jakby nie było nie przyzwyczajony do chodzenia na dole już zaczynałem odczuwać skutki tego spaceru. Resztę dnia postanowiłem odpocząć w Leadville, miasteczku oddalonym o około 30km od Twin Lakes. Do Leadville dojechałem po ponad godzinie, na zegarze 15:00 więc czas na relaks dość długi. Szybko znalazłem najtańszy motel, potem szybkie zakupy, prysznic, pranie i reszta wieczoru poświęcona na odpoczynek przy lodach i serialu "Friends" w TV :)

15.06.2013 - Leadville - Tennessee Pass - Shrine Pass - Fremont Pass - Leadville
Tak jak przewidywałem następny dzień po wejściu na Mount Elbert nie będzie należał do najprzyjemniejszych. Już wstając z łóżka czułem bolące mięśnie dolnych partii ciała. Z chodzeniem miałem mały problem jednak kiedy usiadłem na siodełku i zacząłem kręcić dyskomfortu prawie nie odczuwałem. Na pierwszą zaplanowaną dziś przełęcz Tennessee Pass wjechałem po godzinie jazdy z Leadville. To chyba najłatwiejsza z przełęczy w górach Skalistych. 16km i 400m przewyższenia przy minimalnym nachyleniu. Gładko poszło. Następny odcinek to zjazd do wioski Red Cliff i już o wiele trudniejsza droga do przełęczy Shrine Pass na wysokość 3380m. Droga na tym odcinku była zamknięta dla ruchu samochodowego więc przez 20km mogłem cieszyć się hałasem wiatru i przepływających potoków. Cały odcinek drogi pomiędzy Red Cliff a przełęczą Vail Pass jest szutrowy. Miła alternatywa dla asfaltu. Nawet z sakwami i na znacznie już wyjeżdżonych oponach udało mi się przejechać tą trasę bez problemu. Po drodze zauważyłem jedynie liczne ślady zwierząt oraz jednego rowerzystę pędzącego w przeciwną stronę. Wjazd na przełęcz Shrine zajęła mi ponad dwie godziny. To była druga. Trzecia przełęcz dzisiejszego dnia znów lajtowa. W.sumie to tylko zjazd ze Shrine Pass i kilka kilometrów niżej jest się na Vail Pass przez którą przebiega dobrze mi znana międzystanowa 70. Z Vail Pass czekał mnie kolejny zjazd do miasteczka Cooper Mountain sporego ośrodka narciarskiego. Jednak nie musiałem jechać I70 a drogą BikeWay poprowadzoną wzdłuż autostrady. Na tym odcinku widziałem jak do tej pory najwięcej rowerzystów, głównie kolarzy. Droga rowerowa pomiędzy dwoma pasami autostrady to całkiem ciekawe rozwiązanie ale bardziej jako alternatywa dla ominięcia jazdy razem z pędzącymi samochodami niż cel rowerowej wycieczki. Cóż, amerykanie widać mają inne upodobania niż ja. Z Cooper do czwartej i ostatniej przełęczy Fremont Pass miałem 15km i niecałe 500m w pionie do góry. Jakby nie było już trochę podmęczony wjazd w dwie godziny z kilkoma odpoczynkami uznaje za niezły wynik. Sama przełęcz Fremont Pass leżąca na wysokości 3450m to chyba była chyba najbrzydszą na jakiej byłem za sprawą znajdującej się obok kopalni molibdenu Climax. Na wpół rozkopana góra, sporo maszyn i coś w rodzaju elektrowni skutecznie psuje górski klimat. Tu jednak ponownie uśmiechnęło się do mnie szczęście. Na przełęczy poprosiłem od zdjęcie stojącego niedaleko tablicy z nazwą przełęczy mężczyznę. Okazało się, że Rób wraz z żoną Kendrą również byli na kilku.wyprawach rowerowych a ponieważ mieszkają w Leadville zaprosili mnie do siebie na noc. Rób zrobił mapkę Leadville i napisał adres. Zjechałem do miasta, zrobiłem zakupy i udałem się pod wskazane miejsce gdzie na progu czekała na mnie sakwa z przyczepioną kartką z napisem "Welcome Damien" :) Miły gest prawda? W dodatku czekał na mnie prysznic, kolacja na ciepło oraz możliwość wyboru miejsca do spania. Zamiast spać grzecznie w ciepłym domu wybrałem starego kampera stojącego obok domu. Dom na kółkach z łóżkiem na piętrze.w środku. Zawsze to nowa przygoda i doświadczenie. W takim pojeździe jeszcze nie miałem możliwości spać.

1tJEJfhx-WdNf36iR07iqCM8SzpkiWrveqQtJwMil_0

16.06.2013 - Odpoczynek - 0km
Rano trochę mi się przysnęło i obudziłem się o ósmej. Zanim bym się zebrał byłaby dziewiąta a ponieważ miałem okazję i wciąż czułem skutki wejścia na górę Elbert zrobiłem dzień odpoczynku przed kolejnymi najwyższymi w Colorado. Kolejne dni to wysokie przełęcze oraz podjazd na najwyższą drogę USA więc warto wcześniej wypocząć. Przy okazji mogłem lepiej poznać Leadville, miasteczko na wysokości około 3080m.npm jest najwyżej leżącym w USA. W XIX wieku było najbardziej popularnym w całym Colorado zaraz po Denver że względu na kopalnie złota, srebra czy molibdenu. Do dziś zabudowa jest utrzymana w starym stylu nadając Leadville uroku. W południe nad Leadville przeszła ciemna chmura z której trochę popadało i parę razy zagrzmiało. Godzinę potem już świeciło słońce i znów zrobiło się ciepło. Wieczorem Rob, Kendra i kilku znajomych urządzili BBQ. Kurczak w sobie tajskim smakował wspaniale z piwem ważonym w Colorado. Jutro ciężka przeprawa przez Mosquito Pass, jedną z najwyższych przełęczy nieasfaltowych USA.


komentarze

WiadomościWszystkie

WydarzeniaWszystkie

kontakt

velonews.pl
  • ,
  • redakcja(USUŃ)@(USUŃ)velonews(USUŃ).pl