HTC Author American Expedition 2013 - relacja z wyprawy cz.8
27-28.05.2013 Odpoczynku ciąg dalszy...
Wczorajszy wjazd na Pikes Peak na tyle mnie zmęczył, że rano nie miałem ani ochoty ani siły zwlec się z łóżka a ponieważ mam luksusowe warunki do tego aby odpoczywać i relaksować się to, dwa dni więcej nic nie robienia w żaden sposób nie zmieni dalszej części wyprawy. Do odpoczynku skłania także fakt, że dzisiejszy dzień to dla amerykanów święto Memorial Day. Mając taką świetną bazę w górach lepiej odpoczywać przed maratonem przełęczy. Swoją drogą pobyt przez kilka dni n wysokości 2600m to świetna aklimatyzacja w dodatku, że jeden z tych dni poświęcony być na wjazd na Pikes Peak 4300m.
29.05.2013 - 123km - Woodland Park - Johnson Village
W sumie po pięciu dniach spędzonych u Jacka i jego rodziny przyszła pora na kolejny etap podróży. Rano śniadanie, potem wspólne zdjęcia, pożegnanie i dalej w trasę. Zaplanowałem dojechać do miasta Buena Vista około 120km dalej po drodze zdobywając trzy wysokie przełęcze. Plan się udał mimo, że przez cały dzień mocno wiało z przodu skutecznie spowalniając jazdę. Ute Pass, Wilkerson Pass oraz Trout Creek Pass zdobyte. Oczywiście ta ostatnia była najtrudniejsza, końcowe dwa kilometry o nachyleniu 8-10%. Między przełęczami było w sumie bardzo płasko a przez cały dzień utrzymywałem się między 2400 a 2800m.npm. W Lake George zaraz za Ute Pass przy drodze natrafiłem na zabytkowy domek z XIX wieku, otwarty i udostępniony do zwiedzania. Prawdziwa podróż w czasie. Wszystkie meble, kuchnia, ubrania a nawet części biżuterii sprzed dwóch wieków do obejrzenia. Szkoda, że nie znalazłem tego domku pod wieczór. Spanie w takim miejscu byłoby nie lada przygodą. W międzyczasie wjechałem w opad deszczu że śniegiem, chmurę widziałem już kilkanaście kilometrów przede mną więc zdążyłem się odpowiednio przygotować. Tymczasem namiot rozbiłem przez miastem Buena Vista w strefie rekreacyjnej. Toaleta, wiata pod którą rozbiłem namiot i widok na dolinę rzeki Arkansas. Trochę wieje i trzęsie namiotem ale zjechałem na wysokość 2300m więc może nie będzie tak zimno w nocy.
30.05.2013 - 108km - Johnson Village - Salida
Dzień pełen przygód i takie lubię. W nocy wiało dość mocno ale wyspać się udało. Poranek nawet niezbyt chłodny, po 6:00 aż 8st.C na wysokości 2400m. Szybko zabrałem się do roboty. Czekała na mnie przełęcz Cottonwood Pass o wysokości prawie 3700m.npm do której miałem 40km. W mieście Buena Vista zakupy w markecie i atak w górę. Długo przyjemnością z jazdy się nie nacieszyłem. Silny wiatr przeszkadzał jak tylko mógł od samego początku podjazdu aż do przełęczy. Zamiast swoje 8-14km/h pod górę, jechałem nawet 4-5km/h do tego odpoczywając co jakiś czas. Podczas jednego z postojów wiatr powiał tak mocno, że przewróciłem się razem z rowerem. Na szczęście nic się nie stało. Do przełęczy dojechałem po 13:00 a powinienem co najmniej 2h wcześniej. Na Cottonwood Pass warunki prawie zimowe. Kilka stopni, silny wiatr i biało dookoła. Na dużo wyższym Pikes Peak było ciepłej i mniej śniegu niż tu. Zrobiłem kilka ekspresowych fotek i zacząłem zjazd.
Przydały się zimowe rękawice :) Poniżej przełęczy na zakręcie 180stopni chciałem sobie zrobić zdjęcie. Ledwo co postawiłem rower na nóżce, wiatr w jednej chwili położył go na ziemi. Podnosząc ciężki rower wszystko wysypało mi się z torby na kierownicy. Najgorsze, że kieszonka w której trzymam najważniejsze rzeczy była otwarta. Paszport, ubezpieczenie i banknoty i inne papiery zaczęły fruwać wokół roweru. Nie wiedziałem co mam łapać jako pierwsze. Paszport się przesuwał w jedną stronę, banknoty latały dookoła jak w małym tornado a inne lekkie rzeczy przesuwały się w różne inne kierunki. Na szczęście większość udało się szybko złapać, resztę pozbierać wiec raczej jestem pewien , że nic ważnego nie straciłem. Zjeżdżając dalej nie mogłem się zbytnio rozpędzać ponieważ wiatr kręcił raz z tyłu, raz z boku. Silne powiewy mocno bujały rowerem. Ponownie do Buena Vista zjechałem po godzinie. Ponowne zakupy i już w wiatrem z tyłu na południe w stronę miasta Salida. Kilka kilometrów przed nim zatrzymał się facet, właściciel sklepu rowerowego w miasteczku oferując mi podwiezienie i serwis roweru. Nie wiem czemu na podwiezienie się zgodziłem chociaż do miasta było już naprawdę blisko. Serwisu nie potrzebowałem mimo, że rower ma już ponad 5100 przejechanych kilometrów. Wszystko z nim ok, a najbliższą wymianę napędu i innych części planuję dopiero w Denver. Zwiedziłem sklep, zrobiłem zdjęcie z właścicielem i po kilku dniach przerwy zasiadłem przy kawie i WiFi w FF :) Nie minęło kilka minut jak zagadnęła do mnie pewna kobieta oferując posiłek. Nie miałem ochoty na nic fastfoodowego więc grzecznie podziękowałem. Kolejne kilka minut potem zagadnął facet imieniem Courtney. Zaproponował prysznic i łóżko. Oczywiście zgodziłem się od razu :) Takie szczęście nie trafia się zbyt często. A w miasteczku Salida w Colorado mieszkają chyba najmilsi ludzie w całym USA :) Chwilę potem byłem już po prysznicu i zajadałem się chrupiącą pizzą z orzeszkami. Kolejną godzinę spędziłem na rozmowie z Courtney'em i udałem się na odpoczynek. Courtney czasami zaprasza do siebie podróżników poprzez portal Couchsurfing do którego ja jakoś nie mam szczęścia. Jutro atak na kolejne dwie przełęcze. Oby tylko mniej wiało.
31.05.2013 - 143km - Salida - Saguache
143 kilometry w górach i zdobyte dwie wysokie przełęcze. Świetny wynik i nawet nie jestem bardzo zmęczony po prawie dziesięciu godzinach na siodełku i ponad 2050 metrach przewyższenia. Rano Courtney przygotował mi śniadanie oraz kawę. Pożegnałem sympatycznego Pana oraz jego trzy Golden Retievery chwilę po ósmej. Kierunek Monarch Pass, potem zjazd z powrotem i atak na niższą i łatwiejszą Poncha Pass. Wiatr dziś znów rządził na drodze ale już nie tak mocno jak wczoraj. Na Monarch Pass wjechałem po 13:00. Chciałem jeszcze zaatakować szczyt obok na który prowadzi kolejka z przełęczy ale niestety droga była jeszcze zasypana śniegiem, podobnie jak Old Monarch Pass. Na przełęczy niespodzianka, w sklepiku/restauracji dostępne WiFi. Mogłem zadzwonić do domu dzięki darmowej aplikacji Viber w moim "jedynym" ONE. Po chwili odpoczynku godzinny zjazd w dół i prawie z rozpędu wjazd na łatwą i dużo niższą pd Monarch Pass przełęcz Poncha. Po godzinie z limitami robiłem już fotki na przełęczy. Takiego zjazdu z Poncha Pass w kierunku miasta Saguache to się nie spodziewałem. Prosta na kilkadziesiąt kilometrów droga o minimalnym nachyleniu i mocny wiatr w plecy. Przez ponad godzinę zjeżdżałem z prędkością 30-50km/h podziwiając dolinę oraz góry dookoła. Kilkadziesiąt kilometrów niżej znajdują się ruchome wydmy Great Sands Dunes na które chciałem pojechać. Zrezygnowałem jednak z powodu wiatru. Zjeżdżając mogłem zobaczyć wielką chmurę uniesionego przez wiatr piasku. Szkoda napędu w rowerze i oczu na paskową zadymę. Bliżej miasteczka Saguache wiatr się zmieniał aż znów zaczął wiać z przodu. W miasteczku kupiłem tylko wodę i kilka kilometrów dalej rozbiłem namiot w czymś w rodzaju wysuszonego zbiornika na wodę. W dole nie wiało tak mocno jak na równinie na wysokości 2400m.npm :-)
1.06.2013 - 124km - Saguache - Gunnison
Ponownie niezły wynik kilometrarzowy. Zastanawiam się kiedy będę tak zmęczony lub spotka mnie tyle przeciwności, że nie uda mi się wykręcić setki. Dzień łatwiejszy niż wczoraj, tylko jedną wspinaczka na przełęcz North Pass i przewyższenie 700m w górę. Wiatr jakby słabszy ale bardziej przeszkadzał w dół niż na podjeździe. W przełęczy do miasta Gunnison musiałem się trochę napracować zamiast cieszyć szybkim zjazdem. Samo miasteczko wygląda prawie jak z dzikiego zachodu gdyby nie motele i fastfoody. Parterowe budynki wyglądem przypominają typowe dziewiętnastowieczne budowle westernowe. Nocleg za Gunnison na idealnym miejscu na darmowy kemping w którym kempingować nie wolno. Recreation area z ławeczkami, toaletą i rampą na łodzie do pływania na rzece Gunnison. Trochę ostatnio pozmieniałem plany i trasę wywróciłem do góry nogami. Zastanawiam się czy nie zmienić planów co do dalszych głównych celów wyprawy. W końcu wjechałem w Góry Skaliste i wcale nie chce stąd wyjeżdżać. Chodziło mi nawet po głowie zdobycie wszystkich przełęczy drogowych w Colorado ale jednak to zbyt ambitny plan. Za dużo tego. Skupie się tylko na najważniejszych i najwyższych.
2.06.2013 - 127km, 2300m w górę - Gunnison - Campground
Pierwszy przymrozek pod namiotem w USA. -1st.C rano. Sporo na siebie założyłem i 6:30 ruszyłem w trasę. Było zimno ale prawie nie wiało. Nie pierwszy raz Góry Skaliste zaskakują mnie swoją różnorodnością. Tak było i dziś. Przyzwyczajony do długich i niezbyt stromych podjazdów byłem pewien, że z Gunnison do Lake City będę miał cały czas lekko pod górkę. Tymczasem były dwa spore podjazdy i dwa zjazdy, że na dwie przełęcze by starczyło. Nie wiem czemu nie nazwali tych punktów w żaden sposób. Koło południa zrobiło się tak gorąco, że znów musiałem użyć filtra do wody. Wypiłem prawie litr wody że strumienia o dziwnym kolorze. Przynajmniej uniknąłem odwodnienia i osłabienia. Do Lake City dojechałem po 14:00. Kilka stawów, dwa małe sklepy, kabiny i campingi. Ot i całe miasteczko. W sklepie gdzie zrobiłem zakupy, sprzedawca o imieniu Pete zapytał gdzie jadę i powiedział, ze jestem pierwszym podróżnikiem rowerowymi w tym roku przejeżdżającym przez Lake City. Wiedział także, że nad przyczepką trzepocze polska flaga. Z tej okazji dostałem trzy banany gratis :) Do pierwszej przełęczy z Lake City miałem 15km i sporo przewyższenia. Nachylenie na większości trasy 8-11% dało mi w kość. Musiałem się spieszyć ponieważ zachmurzyło się i straszyło deszczem. Trochę popadało i posypało tuż przed przełęczą. Po 17:30 pierwsza Slumgullion Pass i pół godziny poźniej niższa Spring Creek Pass zostały zdobyte.
Muszę się trochę poskarżyć na stan drogi. Poprzeczne pęknięcia co dwa, trzy metry na większości drogi 149 nieźle mnie wytrzęsły. Nocleg na Campground na 3000m.npm. Woda, toaleta, śmietnik i łapy niedźwiedzi wokół niego. Na tej wysokości mrozik rano pewnie będzie spory...
3.06.2013 - 161km - Campground - Pagosa Springs
Szalony dzień. Rano może i nie było tak zimno ale z ciepłego śpiworka wylazłem dopiero po 7:00. Wiedziałem, że czeka mnie dłuższy zjazd a do następnej przełęczy 110km więc powinienem zdążyć wjechać na nią. Do miasteczka Creede było w większości w dół. Samo miasteczko niezwykłe urokliwe. Odnowione, kolorowe w większości jedno piętrowe budynki na głównej ulicy przyciągają wzrok. Na poranną kawę i WiFi wszedłem do jednej z wielu kawiarni w miasteczku. Akurat trafiłem na urządzoną w stylu strażacko- ratowniczym The Old Firehouse. Kawa i dwie dolewki 1.61 dolara. Nawet nie drogo a klimat o wiele lepszy niż w fastfoodach. Z Creede do następnego miasteczka South Fork miałem 36km i dalej lekko w górki. O 13:00 miałem już 80km i tylko 26 do przełęczy Wolf Creek Pass o wysokości 3300m.npm. Na przełęczy zameldowałem się po prawie trzech godzinach. Po drodze przejechałem przez niewielki tunel, pierwszy na mojej trasie od początku wyprawy. Podobnie jak wczoraj na. chwilę się zachmurzyło i trochę popadało. Na przełęczy lekko się zawiodłem z powodu braku tablicy z nazwą i wysokością przełęczy. Sama przełęcz w stylu im wyżej tym trudniej, końcówka 9-11% z obu stron. Podczas zjazdu z Wolf Creek Pass kilka razy musiałem się zatrzymać i zrobić fotkę. Najpierw piękną panoramą z wijącą się niżej drogą, potem kolejna panorama z fantastycznymi skałami a na koniec wysoki wodospad spadający niedaleko drogi. Swoją drogą to jeden z niewielu dni kiedy większość trasy miałem z górki. Z 3000m zjechałem na 2400, potem wspinaczka na 3300 i na koniec zjazd na 2200m z całodziennym przewyższeniem 1330m w górę i średnią 17.1km/h. Sto mil i wysoka przełęcz jednego dnia nie trafia się zbyt często. Jechało mi się nieźle więc postanowiłem dojechać do miasta Pagosa Springs, zrobić zakupy i za nim znaleźć nocleg. Do miasta dojechałem, przejechałem prawie całe i sklepu nie znalazłem. Głodny i spragniony zatrzymałem się w drivefoodzie. Chwilę potem już za miastem "wyrosło" przede mną centrum handlowe z marketami i fastfoodami. Za trzy dolary w bilonie znalezione na drodze przez ostatnie kilka dni kupiłem izotonika, ciastka i orzeszki. Zaczęło się już ściemniać więc na nocleg zdecydowałem się w małym zagajniku na ziemi wystawionej na sprzedaż.
4.06.2013 - Pagosa Springs - Durango - 101km
Od rana po głowie chodził mi plan szybkiego dojechania do Durango i odpoczywania przez resztę dnia ze spaniem w motelu. Ponieważ dobrego planu warto się trzymać, tak też uczyniłem. Jedynym miejscem koło którego zatrzymałem się na dłuższą chwilę była charakterystyczna skała Chimney Rock którą ofotografowałem. Do Durango dojechałem po 12:00, na necie znalazłem tani motel, szybkie zakupy i błogie lenistwo przez resztę dnia. Było dla mnie tak wcześnie na nic nie robienie, że wyjechałem jeszcze na lekko na zwiedzanie miasta. Durango to przecież kolebka kolarstwa górskiego. Tutaj odbyły się pierwsze oficjalne zawody (UCI) w Downhillu w 1990 roku. Podczas zwiedzania spotkałem ciekawego człowieka który od ponad dwóch lat przemierza stany na rowerze. A rower na ramie wynalazcy 29er'a Gary Fisher'a który mieszka w okolicach Boulder w ... Colorado :) Spotkanie z takim człowiekiem daje do myślenia i refleksją nad własną drogą.
komentarze