Tatra Road Race, czyli alpejski monument w polskim wykonaniu
Gdybym miała Tatra Road Race przyrównać do jakiegoś wyścigu, to właśnie byłby to jakiś alpejski etap, któregoś z wielkich turów. Z tą różnicą, że rozgrywany w Polsce i dedykowany amatorom. Mimo, że nie miałam wcześniej okazji brać w nim udziału, to jednak byłam świadoma, że czeka mnie konkretny łomot kondycyjny oraz fenomenalna organizacja zawodów dzięki ekipie Tatra Cycling Events. Ekipie z którą już w tym roku miałam okazję przejechać Ochotnicę 4 Towers i szosowy wyścig w Osieku przy okazji MP Masters. Jedno jest pewne – oni robią to BARDZO DOBRZE.
Przyznaję mam uraz do szosy, mało na niej jeżdżę a tym rzadziej się ścigam. Wiele niebezpiecznych sytuacji na koncie na które nie miałam wpływu i dwa wypadki z udziałem aut zrobiły swoje. Do Tatry jednak ciągnęło mnie jak mysz do sera. W tym roku się udało!
Spora w tym zasługa konceptu polegającego na rozdzieleniu startu kobiet i mężczyzn. Dzięki temu w dużej mierze rywalizujemy w kobiecym gronie, a udział męskich kół jest i pewnie pozostanie ale został zminimalizowany bo to my wyprzedzamy Panów startując z tyłu. Jak ich doganiamy to często nasze koło bywa tym szybszym. Dla mnie jest to spójne z idea fair play i mocno też podnosi bezpieczeństwo jazdy.
Nasz kobiecy peleton wystartował do długiego dystansu w całkiem licznym gronie i praktycznie w całości zameldował się na mecie. Start pod górę po kostce od razu potrafił dać w kość, a po wjeździe na słynną Salamandrę – podjazd w kierunku na Butorowy Wierch grupka zaczęła się już mocno rwać.
Miałam pewne przemyślenia dotyczące przebiegu rywalizacji i jak się okazało spełniły się w dużej mierze. Na pierwszych podjazdach dziewczyny zaczęły szarpać i próbować się urwać lub zdobyć punkty na premiach górskich. W efekcie zostaje nas dość szybko trójka – Alina Myłka, chyba najwytrwalej walcząca na całym dystansie i Ania Tomica, atakująca premie górskie. Przez pierwsze 15 kilometrów w naszych okolicach była jeszcze Kamila Wójcikiewicz ale na jednym z zakrętów wyleciała i wtedy straciłyśmy z nią kontakt. Zastanawiałam się gdzie jest Angelika Tlołka bo wiem, że była mocna. Nie starała się nas gonić na pierwszym podjeździe, wyraźnie jechała swoim tempem co na tej trasie było zdecydowanie dobrym rozwiązaniem. Finalnie takie podejście pozwoliło jej zachować siły na ostatnie kilometry i dało miejsce na najniższym stopniu podium. Pierwsze kilometry pokazały też różnice pomiędzy mną, Anią i Aliną. Każda z nas ma nieco inny styl jazdy i swoje specjalizacje.
Ania Tomica wyraźnie na dłuższych podjazdach zaczęła słabnąć, co wykorzystałyśmy z Aliną. Nie nazwałabym tego ucieczką, raczej utrzymaniem tempa. Do 30 kilometra Ania jeszcze próbowała nas dochodzić na zjazdach ale później oderwałyśmy się już całkiem.
I tak na 30 kilometrze zostałam z Aliną. A przed nami jeszcze 3x tyle do mety. No nic, trzeba było pracować a przede wszystkim współpracować. Jakoś nie wyobrażałam sobie przejechać tego sama, a tak to przynajmniej było z kim pogadać. Pomagałyśmy sobie na trasie ratując się nawzajem piciem i żelem. Alina walczyła mocno na pierwszym podjeździe pod Bachledówkę. Chciała tam wygrać premię górską, na szczycie czekała też na nią rodzina. Ja odpuściłam całkiem tą klasyfikację. Dopóki jechałyśmy razem to tam gdzie były premie nie walczyłam o nie. Miałam świadomość, że jestem mocniejsza i planowałam w którymś momencie uciec ale chciałam, żeby Alina wygrała klasyfikację górską. To byłoby dobre uzupełnienie naszej wspólnej jazdy.
Na Pitoniówce – najtrudniejszy podjazd tego wyścigu biorąc pod uwagę długość, nastromienie i przewyższenie, dwukrotnie jestem pierwsza. I znów tutaj strategia jest podobna utrzymuję równe tempo, a Alina w końcówce słabnie. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że trzeba w końcu zaatakować. Oderwałam się na drugim podjeździe pod Bachledówkę. Krótki ale sztywny podjazd, taka franca 😊. Widzisz jej koniec, a dłuży się bo przełożeń czasami już brakuje. Na szczycie mam kilka sekund przewagi, na zjeździe dokładam kolejne. Atak w tym miejscu oznaczał 30 kilometrów ucieczki. Cóż, jest to kawałek. Początek mija bardzo szybko, to zjazdy, lekkie podjazdy i nieco względnie płaskiego. Potem czekał mnie ostatni podjazd, który dłużył mi się strasznie. Dodatkowo jadące przede mną auto, które miałam w zasięgu wzroku - pilot wyścigu mający za zadanie prowadzenie pierwszej kobiety, niezależnie od mojego tempa cały czas był praktycznie w tej samej odległości. Nosz jeżu… chyba stoję w miejscu.
Ostatnie kilometry już odliczam z nadzieją, że zobaczę w końcu tą kreskę z linią mety. 3, 2, 1… JEST!
Wygrałam dystans Hell. Ujechałam się trochę bo tempo było naprawdę dobre. Przez pierwsze 2 godziny miałam już ponad 60 kilometrów na liczniku i sporo gór po drodze. Finalnie całość zajęła 4 godziny i 24 minuty, 122 kilometry i 3050 metrów przewyższenia. Około 4 minuty później dojeżdża Alina. Z ponad 10 minutową stratą Ania Tomica z Angelą Tlołką, która podobnie jak ja wcześniej Alinę tak teraz ona Anię doprowadza do celu. Dawno nie było tyle emocji w kobiecym peletonie. Nie byłam świadkiem tego co działo się dalej, ale jestem pewna, że tam również rozegrało się wiele ciekawych historii. Bez wątpienia chcę wrócić na tą trasę. Dla tych emocji, widoków i organizacji wyścigu zdecydowanie warto!
komentarze