Zdradliwa świeżość gigowca. Pierwsza krew.
Czas na pierwsze starty w tym roku. O ile już w czerwcu można było rywalizować na trasach XCM oraz wyścigach szosowych, to pierwszy prawdziwy maraton MTB w tym roku odbył się dopiero 4 lipca. Był nim Bike Maraton w Szklarskiej Porębie, gdzie już tradycyjnie od trzech lat organizowana jest edycja „ULTRA”, która na królewskim dystansie ma około 100km z sumą przewyższeń przekraczała 3000m.
Był to mój debiut w ściganiu się na takim dystansie, dlatego planowałem wystartować w miarę spokojnie, jednak na tyle ambitnie, żeby nie zostać zablokowanym na singlach Rowerowych Olbrzymów (poszczególne nazwy pochodzą od imion pogańskich bogów: Dopler, Zmora, Skarbek oraz Rokitnik) po których w dużej większości prowadziła trasa maratonu. Niestety nie znając prawie nikogo z sektora osobiście, a tylko ze Stravy czy samych nazwisk, nie wiedziałem czyje koło mogę złapać, by nie spalić nogi, co niestety często mi się jeszcze zdarza.
3-2-1 Start!
Jak zawsze czerwony pociąg z czarną lokomotywą odjeżdża od reszty stawki, choć nie tak szybko jak sobie to wyobrażałem, obok siebie widzę koszulki CST, 72D, Quest Team, serce nie chce wyskoczyć mi z piersi, oddechu również nie brakuje, myślę sobie – jest dobrze, oby tak dalej. Pierwszy podjazd za nami, zaczynamy szybki zjazd znany z poprzednich lat, następnie podjazd żółtym szlakiem pieszym. Na tą chwilę zamykamy stawkę pierwszych 25 zawodników. Następnie zjeżdżamy technicznym zjazdem przez Potok Szrenicki, który w poprzednich latał był usytuowany na końcu wyścigu. Nasza mocno rozrzucona grupka tasuje się między sobą, co chwile na podjeździe wyprzedza mnie zawodnik HBA, którego z kolei mijam na zjazdach, grawitacja robi swoje, a ja nie należę do wagi „piórkowej”.
Foto Anna Baran
Niestety roszady z innymi zawodnikami spowodowane były przygodami ze sprzętem takimi jak: „kapeć”, zrzucony łańcuch, zablokowana przerzutka, czy jak w moim przypadku odkręcona manetka podczas zjazdu „Rokitnikiem” przez której naprawę straciłem kilka minut. I już ich nie odrobiłem. Od tego momentu przez ponad 2 godziny nikt mnie nie wyprzedza, ja również nikogo ze swojego dystansu nie doganiam (podobno nazywają to „samotnością gigowca”). Po głowie zaczynają się snuć myśli, czy oby na pewno dobrze jadę (tego dnia zdarzyło mi się już zjechać z trasy, na szczęście przed oczami ukazały się wymowne tabliczki „Zła Droga”).
Około sześćdziesiątego kilometra dogania mnie jakaś kobieta. Pytam się jej jaki dystans? W odpowiedzi słyszę "Giga, strasznie się obijasz skoro Cię dogoniłam!”. Okazuje się, że ta miła Pani to aktualna Mistrzyni Polski w Maratonie - Barbara Borowiecka.
Foto Robert Dakowski
Dowiaduje się, że jeszcze jedna kobieta jest przed nami, mobilizuje się i trzymam jej koło na podjazdach. Basia na zjeździe puszcza mnie przodem widząc, że moja waga + grawitacja i może też nie najgorsza technika pomaga mi szybciej jechać w dół. Na kolejnym podjeździe ponownie mnie dogania. Najbardziej zabójczy podjazd maratonu jedziemy razem. Basia dzieli się informacją, że zdobyła „koronę”, a ja chwilę później łapię „Bombę” życia. Kończę wyścig i rozpoczynam wycieczkę po górach.
Około 83 kilometra trochę wracają siły, mijam kolegę z Gomola Trans Airco, który miał liczne przygody na trasie. Od tego momentu wraca motywacja i zaczynam czuć się lepiej, a na ostatnim bufecie oprócz banana i wody porywam wafelki, popijam siarczyście wodą. Po chwili zaczynam jechać zdecydowanie mocniej. Doganiam 2 osoby z mojego dystansu - w tym kolejnego kolegę Zbyszka z Pressing Bike-System, który pyta mnie co robię za nim i tym samym orientuje się, że gdzieś musiał przestrzelić trasę. Ostatnie 10 kilometrów prowadziło w większości po szerokich szutrach przeciętych dwoma technicznymi zjazdami oraz jednym stromym technicznym podjazdem znanym z poprzednich lat.
Foto Łukasz Sobol
Na pewno wielu zawodników długo po maratonie wspomina ten podjazd ponieważ mniej doświadczeni zawodnicy wpychają tam rowery już nie siłą mięśni, a raczej siłą woli. Warto zauważyć że dzięki limitom osób w sektorach i znacznym odstępom czasowym między ich startem poprawiło się bezpieczeństwo na trasie i nie dochodziło do tylu niebezpiecznych sytuacji jak to bywało kilka lat temu.
Na trasie bywało i tak. Foto Jacek Rydecki.
Wyścig kończę na 7 Miejscu w kategorii i 23 miejscu Open (w tym 10 zawodników z licencją PRO).
Uzyskany wynik nie najgorszy, jednak siły wystarczyło na równe 4 godziny, a wyścig trwał dla mnie 6 godz. 34min. Idealne trafienie z formą i złapanie „świeżości” w tygodniu poprzedzającym start, przy jednoczesnym braku doświadczenia w tak długiej rywalizacji niestety nie pomogły w racjonalnym rozłożeniu sił na całość wyścigu.
komentarze