Trasa w Tatrach

Jak się nie da wjechać to przynajmniej można spróbować objechać...
Mowa oczywiście o na naszych najwyższych, niestety niedostępnych dla rowerzysty górach.  

Tatry,  jak większość potencjalnie ciekawych górskich (Karkonosze z piękną, brukową drogą na Śnieżkę na czele) terenów, dla ambitnych  rowerowych turystów są zakazane.  Znajdują się wprawdzie szlaki rowerowe w granicach parku ale poza omijaniem turystów, innych ciekawych atrakcji, poza mimo wszystko pięknymi widokami, możemy  tam nie zaznać ale jest to temat na inny już artykuł.  Dlatego będąc w tym roku na wiosennym zgrupowaniu w Nowym Sączu postanowiliśmy wraz z Mateuszem Tatry objechać. Jako że wiosna w tym roku chłodną była, z niecierpliwością wyczekiwaliśmy cieplejszych i słonecznych dni  wpatrzeni w prognozy internetowe. I udało się. Los chciał,  słońce zaświeciło i świt soboty wielkanocnej zastał nas w przeciwieństwie do większości ludzi nie z koszyczkami  pełnymi jedzenia w drodze do kościoła, tylko w ,jak to niektórzy mówią „Agierolocie” pędzącym „setką” w stronę Gubałówki gdzie miał nastąpić start honorowy.  Jednak, ponieważ temperatura oscylowała wokół zera postanowiliśmy przygodę rozpocząć na Łysej Polanie skąd droga od razu pnie się pod górę. Dzięki temu sprytnemu manewrowi mieliśmy na rozgrzewkę mały podjazd zamiast zjazdu.

foto-1

Przygotowania. Po ubiorze widać że ciepło nie było.

Poszli.  Nasz „dyrektor sportowy” udał się do schroniska na Gubałówce na długą kawę, gdzie zabijając czas czekał na ewentualny telefon od  nas. Zabezpieczenia to miało dla nas dość duże znaczenie, gdyż nasze zdezelowane szosówki służące wyłącznie do treningu lubią czasem odmówić posłuszeństwa. Pierwszy kilku kilometrowy podjazd pozwolił nam się jako tako rozgrzać co oczywiście rozwiał krótki zjazd.

foto-2

Pierwszy podjazd. Widoki fantastyczne.

Następny podjazd to już bardziej wymagająca góra. Podjeżdża się na ponad 1000 metrów. Na górze w miejscowości Zdiar mijamy stoki narciarskie pełne narciarzy i snowboard’erów  łapiących resztki zimowego sezonu. Gdyby stoki były by bardziej równolegle do drogi mogli byśmy urządzić wyścigi.  Po dłuższym odcinku zjazdu w miejscowości Tatranska Kotlnia należy skręcić w prawo w drogę nr 537. Bardzo łatwo trafić, ale trudniej już jechać.  Po początkowym odcinku, który ewidentnie nabiera wysokości kolejne ok. 30 km to praktycznie ciągły podjazd, cały czas płaski poprzerywany krótkimi odcinkami zjazdu. Tymże podjazdem dojeżdżamy do miejscowości Strebskie Pleso a właściwie do skrzyżowania pod tym kurortem. Tutaj co bardziej zmęczeni jadą dalej, prosto na zjazd, natomiast bardziej ambitni udają się dalej pod górę. Droga jest ślepa i po kilku kilometrach należy wrócić z powrotem do skrzyżowania ale myślę że warto, ponieważ można poczuć się jak w jakimś alpejskim kurorcie.  Z Mateuszem ustaliliśmy że wiedziemy najwyżej jak się da. Z takim nastawieniem udało nam się wdrapać po bruku na wysokość  1347.  

foto-4

Widoki z najwyższego punktu na trasie.

Niewątpliwym plusem podjazdu jest oczywiście zjazd, doszło nam go około 3 km i razem wyszło ich ponad 30. Niestety tylko pierwsze 10 było względnie strome a kolejne już dokręcane. Jak by tego było mało, zaczął wiać coraz mocniejszy wiatr w oczywistym kierunku. Tak, nie wiał nam w plecy. Przed nami ukazał się teraz najnudniejszy około 40 km odcinek przez raczej bezbarwne miejscowości i miasteczka min. Liptovsky Hradok i Liptovsky Mikulas w środku przepięknych gór.   

foto-5

Na płaskim przynajmniej góry można było podziwiać.

Był to zarazem najtrudniejszy nawigacyjnie odcinek, ponieważ zapomnieliśmy, a właściwie to ja nie wziąłem wydrukowanej wcześniej mapki.  Ale według zasady, że jedziemy cały czas głównymi drogami  posiadającymi numer i jeśli to możliwe skręcamy w prawo udało nam się wyjechać z doliny i mijając Aquapark Tatralandia znowu zaczęliśmy piąć się pod górę. Mimo wszystko dla pewności polecam każdemu wydrukować road book ,dzięki któremu będzie wiadomo o jakim numerze drogą się poruszać. Nam pomógł pewien turysta na rowerze trekingowym, który mimo bariery językowej upewnił nas że dobrze jedziemy. Przez dziesięć kilometrów nawet jechaliśmy razem, a kolega który miał chyba ze dwa metry i jechało mi się za nim jak za autobusem, myślałem że mnie kilka razy z kola zerwie. Ale na szczęście honor został obroniony, nasz znajomy zjechał w boczną drogę i mogliśmy z Mateuszem odetchnąć. Prędkość spadła o kilka kilometrów i spokojnie kierowaliśmy się w stronę największego tego dnia podjazdu. Wiedzieliśmy co nas czeka i postanowiliśmy zatrzymać się w sklepie. Niestety wszystko w związku ze świętami było pozamykane. Pomogła nam na szczęście pewna pani która napełniła nam bidony zimną wodą z kranu, a działo się to wszystko około pól kilometra przed początkiem podjazdu. Można więc powiedzieć że dzięki niej udało nam się go wjechać, ponieważ pierwszy raz tego dnia zrobiło nam się gorąco, słońce o godzinie 14 świeciło całkiem mocno, przestało wiać, a podjazd wyraźnie nas rozgrzewał bo przez te 8 km wypiłem tyle, co przez wcześniejsze sto kilka czyli dwa duże bidony. Nie mieliśmy już gdzie chować ubrań, bo z zera stopni rano zrobiło się chyba z +20. Ale udało się, z garbami niczym wielbłądy wdrapaliśmy się na przełęcz Kwaczeńskie Sedlo. 

foto-3

Jednogarbny wielbłąd w drodze na szczyt.

Było to 8 km naprawdę solidnej szosowej wspinaczki. Do granic Polski czekało na nas jeszcze kilka mniejszych podjazdów i postój w „potrawinach” gdzie wydaliśmy kilka euro na Cole, drożdżówki i inne pyszności. Był to zarazem odcinek o najgorszej nawierzchni, pełnej piachu i dziur. Momentami miało się nawet wrażenie że jedzie się po szutrze. Granice przekroczyliśmy ponownie w Chochołowie i wpadliśmy tym samym na ostatni odcinek przez ojczyznę. Dopadł nas lekki kryzys, robiliśmy coraz więcej zdjęć domków urokliwych, drewnianych domków w Chochołowie.  

foto-6

Miejscowość skansen- Chochołów

Z trudem doczłapaliśmy się do znanego wszystkim Zakopanego. Krótki postój na Red Bulla i w drogę. W stolicy polskich tatr prędkość wzrosła. Trochę to był szpan, trochę Red Bull. Mimo wszystko udało nam się mocne tempo utrzymać do samej już Głodówki, pomimo dwóch podjazdów,  gdzie o zachodzie słońca urządziliśmy ostanią sesję zdjęciową. Piotrek trochę już znudzony pomógł nam się zapakować w samochód i już po ciemku jechaliśmy do Nowego Sącza, gdzie czekał na nas nie ciepły obiad, ale zimne piwko. Dodam tylko, że zasnęliśmy bez problemu.      

foto-7

foto-8

Głodówka o zachodzie słońca.

EpilogTrasa jak najbardziej godna polecenia. Dystans jest to spory. Wyszło tego nam: 205 km i 8h 5min jazdy w tempie jednak dość spokojnym. W przypadku dni letnich czasu jest wystarczająco dużo, nam zajęło to cały dzień, od świtu do nocy. Trzeba się jednak dobrze do takiej eskapady przygotować bo nie ma tu drogi na  skóry do domu. Należy zabrać podstawowe narzędzia lub tak jak my zapewnić sobie kogoś kto mógł by nas w razie defektu, upadku, czy też zwykłego kryzysu zgarnąć z trasy.


komentarze

WiadomościWszystkie

GalerieWszystkie

kontakt

velonews.pl
  • ,
  • redakcja(USUŃ)@(USUŃ)velonews(USUŃ).pl