Sierra Nevada Limite – nie ma limitów by Dodek Studio
Jakie są twoje granice? Masz jakieś? W tym sezonie skupiliśmy się na dłuższych wyścigach jak Guad al Xenil, Alfarnate - Pirenos de la Costa del Sol czy Sierra Nevada Limite. Zwłaszcza ten ostatni był dla nas wielkim wyzwaniem, bo nie dość, że dystans do pokonania był spory, to jeszcze zawody trwały 2 dni. Z tym że niektórzy zawodnicy startowali tylko pierwszego albo drugiego dnia, które były klasyfikowane osobno. My podjęliśmy walkę o wszystko – czyli wybraliśmy opcję titanium. Byliśmy w miarę dobrze przygotowani, bo 2 tygodnie wcześniej spędziliśmy na wysokości 4 dni, jak to Krzysztof mówi, reperując krew oraz prezentując nasze stroje wg nowego designu.
Pierwszego dnia do pokonania mieliśmy 130 km, plus 30 km dodatkowych, gdyż byliśmy zakwaterowani u góry w Pradollano, tak żeby jak najwięcej pocieszyć się tym wyjątkowym miejscem. Sam wyścig już zaczynał dość sztywny podjazd na el Purche, później chopkowatą trasą jechaliśmy w malownicze okolice Guadix. Hiszpanie o takiej drodze mówią rompe-piernas, czyli niszczyciele nóg, bo nie da się odpocząć, tylko trzeba cały czas „cisnąć”. Rozglądając się za dużo na boki można tylko sobie utrudnić, jako to w miejscowości Peza zrobiła Dorota, gdy zobaczywszy panią w stroju flamenco wychodzącą z bocznej ulicy zgubiła grupkę, z którą jechała.
Takie zawody mają to do siebie, że trzeba mieć wiele rzeczy przemyślanych, nie tylko jak rozłożyć siłę, ale też, co ze sobą zabrać. Dorota na przykład wiezie zwykle 2 duże 750 ml bidony, żeby nie zatrzymywać się za często. Każdy jednak ma swoją taktykę, najważniejsze to dużo jeść i jeszcze więcej pić.
Zazwyczaj ludzie, których spotykamy na trasie bardzo nas dopingują. Krzysztof, jadąc w pierwszej grupie wzbudza wielkie zainteresowanie - jak to czołówka, ale również pierwsza kobieta, która się pojawia budzi ciekawość. Usłyszeć „Venga campeona!” zobowiązuje. Nie można przecież zawieść kibiców i trzeba dać z siebie jeszcze więcej.
W przeciwieństwie do zeszłego roku, gdzie ostatnie 10 km Dorota miała super gregario w postaci Krzysztofa, który na wcześniejszym odcinku złapał gumę, tym razem każdy walczył osobno o jak najlepsze miejsce w generalce. Do pokonania było około 4000 m w pionie, więc uzyskane czasy były bardzo zadowalające. Krzysztof był piąty open, a Dorota zwyciężyła wśród pań.
Wieczorne kręcenie pokazało, że nogi nie były najświeższe, a kolejnego dnia ruszaliśmy na podbój Velety.
Krzysztof jak zwykle w pierwszej grupie, rwał peleton, a Dorota swoim rytmem, czyli jak lokomotywa, powoli wkręcała się na wyższe obroty.
Mieliśmy dużo szczęścia, gdyż wyjątkowo mało wiało, a i upał nie dawał się we znaki. Ponad 2500m n.p.m. gdzieniegdzie pojawiały się wielkie ściany śniegu. Organizatorzy na ostatnim kilometrze wyłożyli większe dziury i ubytki w asfalcie gumowymi matami, żeby można było wjechać na 3200 m n.p.m..
Ostatecznie udało się wszystko. Wyjazd nie tylko zaowocował pucharami i medalami, ale przede wszystkim dał nam dużo radości z super wyścigu, gdzie walczyliśmy z własnymi słabościami. Kibice, często całe rodziny, a nawet fotografowie wpierali nas bardzo mocno, a organizatorzy dopięli wszystko na ostatni guzik, tak, że ściganie było nie dość, że bardzo przyjemne to i bezpieczne.
Często w Polsce pytają nas, czy Hiszpanie nie mają nam za złe, że zgarniamy sporo nagród. Szczerze, nie zauważyliśmy tu zawiści, raczej sportową rywalizację, a nawet szacunek. Uwielbiamy ich za takie podejście. Zawody pojechaliśmy na 102. Pewnie zapytacie czemu? Właśnie z takim numerem startowała Dorota Radomańska dodekstudio.com , która wygrała każdy etap.
Pamiętajcie, nie ma granic! Jeżeli czegoś bardzo chcecie to trzeba o to walczyć. Każdego dnia wygrana, a co za tym idzie i wygrana w titanium, to na prawdę dało radość i wiarę, że można.
komentarze