Trek Velonews.pl z jajem o wyścigu w Sobótce.
Godzina 7 rano niedziela 9 kwietnia. Leniwie wstajemy z łóżek w gospodarstwie agroturystycznym w Tąpadłach u podnóża góry Ślęży. Wieczorny masaż i solidnie rozciąganie połączone z rolką do masażu przyniosły efekt. Wczorajsze nogi na kryterium w Dzierżoniowie mówiły mi w czasie jazdy że wolą dziś bąbelki w jacuzzi niż jakieś dziwne naparzanie w korby. Miałem tam przepalić nogę i płuca, ale zanim zacząłem czuć konkret, sędzia kazał zjechać z trasy po skończonym wyścigu. Trudno, może dziś się rozkręcę bardziej. Zjadamy owsiankę na wypasie z przepisu Kolarskiej Kuchni i pakujemy powoli bagaże. Niestety zapomniałem ogolić nogi przed weekendem z lenistwa, więc łapię za kosiarkę i pędzę pod prysznic. Z małym opóźnieniem do planu wyjeżdżamy do Sobótki pod linię startu. Nie cierpię biegania w pośpiechu przed startem, dlatego numery leżą od wczoraj w naszych torbach. Szybkie agrafki, dwa zippy na sztycę i jesteśmy gotowi dla sędziów. Pogodynka nie przewiduje dziś opadów, ale temperatura też cycków nie urywa, choć czuć cieplejsze powiewy z Sahary. Decyduję się jechać na krótko. Szybki żel rozgrzewający, nogawki, potem krótkie pompowanie szytek i wsiadam na moją Emondę żeby rozruszać łydę do ścigania. Zastanawiałem się chwilę nad ciśnieniem, bo trasa ma kilka różnej maści asfaltów, ale doszedłem do wniosku że skoryguje nadmiar jadąc po trasie podczas rozgrzewki. Sylwia wyjechała kilka minut wcześniej, potrzebuje dłuższej chwili by wkręcić się na obroty, więc jest mi na rękę gonić ją na moim dieslu. Kilka kilometrów jazdy i czuję że szału pod butem nie ma. Jednak to tylko rozgrzewka, a ściganie rządzi się swoimi prawami ponad normalne schematy, dlatego nie przejmuję się tym i jadę to co zaplanowałem przed startem. Nie jestem fanem stacjonarnej rozgrzewki, więc zawsze staram się to robić na trasie wyścigu lub w pobliżu, nawet jeśli jest to kryterium. Tak też zrobiłem tym razem, podkręcane tempo, aż do sprintu w końcówce. Powinno mi wystarczyć na początek ścigania, reszta rozrusza się w trakcie wyścigu. Po powrocie pozostało mi jeszcze uzupełnić kieszeń żelem z kofeiną, dopełnić bidon wodą, ściągnąć nogawki i siknąć w krzaki obok auta :) Starym zwyczajem objeżdżonych luzaków wyścigowych wchodzę z rowerem od przodu taśmy ( przepraszam wszystkich porządnych ) do swojego sektora startowego i ucinam krótkie pogawędki wiosenne ze starymi znajomymi z tras i zgrupowań. Cały balon stresu, który kiedyś zawsze wiosną towarzyszył mi przed startem gdzieś uleciał. Jest przyjemnie i swojsko na linii startu i czuję się jak świnia w swoim błotku poprawiając klocki hamulcowe i ustawiając przełożenie przed startem. Spiker przed sygnałem startu swoim żartem rozładowuje zupełnie wciąż napiętą atmosferę i z nadzieją na fajne ściganie ruszamy wypuszczeni przed siebie przez sędziego jak stado koni. Na takich wiosennych startach, gdzie w peletonie mieszanka zawodników jest bardzo różnorodna, staram się trzymać dla bezpieczeństwa cały czas z przodu i w miarę możliwości pomagać w nadawaniu tempa, by koledzy nieco mniej doświadczeni i słabiej oswojeni z tak dużym peletonem nie mieli okazji zaplątania się w czoło grupy. Nie raz byłem świadkiem dziwnych i nieskoordynowanych manewrów, które często kładły na asfalt po kilka osób naraz. Same próby odjazdu dla zaistnienia nie są niczym złym, wręcz przeciwnie, ale sianie zamętu, ryby na lewo i prawo, czy łapanie zbyt mocno za klamki w nerwowym odruchu nie pomagają w płynności jazdy i spokoju w grupie. Dlatego z całym szacunkiem, ale najlepiej dowalić do pieca i przewietrzyć grupę dla bezpieczeństwa. Ot, zwykła kolarska prawda...
Zasuwam i nie oglądam się do tyłu, robię po prostu swoje na czubie. Dziś nie miałem żadnych założeń taktycznych, nie wiedziałem czego się spodziewać zarówno po sobie, jak i rywalach, dlatego wprowadzałem jeden z moich ulubionych planów, czyli brak planu. Spontan. Mocnych ludzi w tej grupie w większości znam, co jest bardzo cenną rzeczą, jednak zawsze dochodzi element zaskoczenia ze strony nowych twarzy wytrenowanych pod okiem trenera, czy jakiś feniks z popiołów. Dlatego staram się mieć oczy otwarte i obserwować atakujących zawodników. Wprawne kolarskie oko potrafi szybko wyłapać wydmuszki nakręcone do skoku i kilku minut tempa, jak i niebezpieczną nogę twardo rozkręcającą obrót na podjeździe. Prób ataku było jak to wiosną sporo, jednak pogoda nie sprzyjała dziś zbytnio poszarpaniu grupy, wiatr zastygł i z rantów wyszły nici. Dlatego każdy odjazd był dość szybko kasowany. Pierwszy poważniejszy atak nastąpił pod koniec pierwszej rundy na stromszym krótkim podjeździe już w Sobótce. Na szczycie pagórka byłem sam, a po chwili doskoczył do mnie Grześ z Mazowsza. Grześ ma solidną nogę i złoił mnie grubo, byłem stanie siedzieć mu na kole przez 2/3 naszego odjazdu dając dużo mniej w zamian. No cóż, w tym momencie moje ego podupadło, ale nigdy nie poddaję się w takich sytuacjach. Grupa z tyłu ma niestety zarówno mnie, jak i Grzesia na swojej priorytetowej liście, więc zaciśnięte zęby za nami po połowie rundy już widzieliśmy przez ramię z tyłu. Trudno, nie teraz, to następnym razem. Kompan z odjazdu rzucił tuż przed skasowaniem ucieczki, że na kolejnej rundzie robimy poprawkę. Łapiemy bidony, popijamy kilka łyków i lecimy dalej w zwartej grupie. Tempo jak na ten wyścig jest spore, później okazuje się ze jechaliśmy wolniej od elity o około 2 km/h więc raczej nie było lipy. Fakt, krótszy dystans, ale my pracujemy i trenujemy, więc czasu na regen i całą otoczkę treningową poza nielicznymi jednostkami mamy naprawdę niewiele. W każdym razie wychodziło nam całkiem fajne ściganie, z różnorodnymi akcentami, co treningowo jest najlepszą formą uzupełnienia braków w treningu. Na drugiej rundzie rusza kolejna fala ataków zawodników z różnych teamów. Trzy, cztery najsolidniejsze stajnie wysyłają co chwilę na przemian swoich strzelców, w końcu któryś odjedzie. I jak to się tez dość często zdarza , odjazd kluczowy dla losów wyścigu zaczyna się nieco banalnie, na raty, odpuszczony przez peleton. Jeden, doskakuje drugi...chwile jada sami...doskakuje trzeci.... kilka chwil po nim czwarty. Grupa może nieco już zmęczona bagatelizuje. Jest tam jednak dwóch przedstawicieli dużych stajni z Mazowsza i...para medalistów Mistrzostw Polski w jazdach parami na czas. Koledzy z mojego poprzedniego teamu. Dlatego nie robię nic. Jadę dalej w grupie obserwując przebieg wydarzeń. Mam dług wdzięczności wobec Artura i Mirka, więc nie chcę robić bydła. Z peletonu przez dłuższy czas nie atakuje nikt zbyt mocno, dlatego ucieczka zyskuje z każdym kilometrem sekundę za sekundą. Delikatny podjazd w połowie rundy często jest tez w miarę dobrym miejscem do odjazdu, więc obserwuję rywali, którzy próbują odjechać od samego podnóża. Jest wśród nich i Grzegorz, mój kat z wcześniejszego odjazdu. Planuję więc przeskoczyć do tego odjazdu, jednak zawsze staram się to robić w swoim stylu, włączając nitro na krótkim odcinku, by nie przemęczać zbyt długo nogi i nie ciągnąć ogona za sobą. Wystarcza mi ostatnie 200-300 metrów podjazdu i jestem w odjeździe. Zabrał się ze mną też Mariusz, również czujny stary wyjadacz, który jest świetnym kompanem do pracy w ucieczce z racji dobrej jazdy na czas. Rozglądamy się po sobie, sprawdzamy kto jest i zaczynamy orać. Wydawać by się mogło że w takim składzie ten odjazd nie może nie wyjść...nic z tego, po kilku kilometrach znowu widzimy wyszczerzone zęby za swoimi plecami. No cóż, w tym momencie ja już spasowałem w głowie z odjazdem, wiedziałem że to była ostatnia szansa na przeskoczenie do ucieczki. Grupa po złapaniu nas zwolniła już zupełnie i toczyła się jak milczące stado owiec pogodzone ze swoim losem. Na krótkie momenty wyskakiwały pojedyncze rowery na kilkaset metrów, ale czuć już było w powietrzu rezygnację. Nie cierpię takiej nudy i poddawania się. Nienawidzę przejeżdżania wyścigu dla statystyki, licząc na utrzymanie się w grupie „a może uda mi się wystawić koło na kresce o 20 miejsce”. Wyjeżdżam więc na czoło peletonu i podkręcam mocno tempo dając solidną zmianę, aż poczułem zapiek w udach. Schodzę ze zmiany w nadziei na ciągłość tempa, jednak za moim kołem czujnie kręci niebieski duży smerf , którego fumfel naparza w korby w ucieczce. No tak, wiem ze nikt mi nie poprawi, więc podwijam rękawy i po kilku sekundach dorzucam znowu solidnie do pieca, tak, żeby wyszedł z tego chociaż fajny trening. Smerf w wytrzeszczonymi oczami zawzięcie trzyma koło i ciągnie za sobą sznur peletonu. Grześ po chwili rzuca jeszcze uwagę ze „nie ma kto pracować” i daje sobie spokój już z interwałami. Dobrze jednak rozpaliłem nogę i o to mi chodziło. Wjeżdżamy do miasta, skręt w lewo, podjazd i grupa zwalnia,nikt nie chce orać pod górę, albo maja już dość. Zdziwiłem się, bo byłem pewien ze pójdzie już tu ogień, mimo że to nie jest ostatni podjazd przed metą. Ktoś wyskakuje jednak do przodu z blatu, potem drugi.. grubo, wg mnie za grubo. Czub się rozkęca powoli i na szczycie górki buduje się grupa około 20-30 zawodników, w tym ja na samym końcu dołączając „tak na wszelki wypadek” bo kręcą jakoś bez szału. Nogi nieco spaliłem chwilę wcześniej, ale na podjeździe nie am wielkich kłopotów z jazdą. Po sekcji zakrętów w ryneczku wpadam na samym ogonie grupy na ostatni finiszowy podjazd. Nie miałem już zamiaru walczyć, ale jeśli się już tu znalazłem, to nie będę się wygłupiał i zrobię to co powinienem. Z czuba ataki już poszły, więc oceniam załadowane przełożenia zawodników ruszających przede mną, pakuje o jakieś 2-3 zęby twardziej, usztywniam ręce i zaczynam napierniczać z krzyża w korby. Pal licho, jeśli przesadzę, nic się nie stanie, najwyżej nie wytrzymam takiej petardy do końca. Pech ze jednak wytrzymałem, pech dla kolegów, wyprzedziłem całą grupę po prawej stronie i na końcówce ciąłem się już tylko z Mariuszem i Grzesiem przed kreską. Mariusz niestety nadział się na jakiegoś ślimaka z poprzedzającego nas wyścigu i musiał przyhamować gdyż nie zrobiłem mu miejsca na ominięcie go. Przepraszam Rafał, celowo nie zmieniałem toru jazdy, ale tez takie są przepisy ;) Do Grzegorza na kresce zabrakło mi kilku metrów, ale i tak jestem bardzo zadowolony z kreski na podjeździe. W drugiej części wyścigu było dużo lepiej niż sadziłem, w czym pomógł mi chyba Grzegorz, który zaorał mnie w odjeździe. Skończyło się na 6 miejscu, co i tak jest dość dobrym wynikiem, chociaż apetyt był nieco większy. Rok temu było sześć oczek wyżej. Dzięki panowie za fajne ściganie. Po mecie była jeszcze krótka przerwa, uzupełnienie bidonu i dodatkowe dwie rundy, już w treningowym tempie. W międzyczasie Sylwia zameldowała się na mecie na czwartym miejscu, z czego byłem dumny, poprawiła mój wynik .
Piotr Szafraniec
Sylwia Obrzud nie kryła swojego zadowolenia z dobrego ścigania podczas wyścigu kobiet:
Pierwszy wyścig w sezonie. Nigdy nie lubiłam startu w Sobótce ze względu na dużą liczbę zawodników i kobiety startujące razem z mężczyznami, zawsze zamieszanie i loteria. Tym razem zrobili w końcu osobny sektor dla kobiet!! Bardzo dobra decyzja! Minute po nas startował sektor MINI mężczyzn M2/M3 i większość tylko mówiła że nas złapią już na pierwszej górce. A my nie dałyśmy się złapać! Mało tego po kolei wyprzedzałyśmy kolejnych Panów! Średnia z wyścigu nie dużo słabiej od elity kobiet. Ja z wyścigu jestem zadowolona, przyjechałam w pierwszej grupie, sama się wykluczyłam z finiszu po zamieszaniu na ostatnim zakręcie, ostatecznie 4 miejsce.
komentarze