Jasło - cyklokarpaty z perspektywy baby na rowerze
Piekło, stopień V – subiektywna ocena CK w Jaśle
Tym razem do kolejnej edycji Cyklokarpat było już blisko, bo do Jasła mamy 2,5 godziny drogi. Zbiórka o przyzwoitej porze, bo o 7:30, ekipa ta sama co w Polańczyku, więc było wesoło :) Spakowałam się sprawnie już w sobotę wieczorem, zostało mi tylko przygotować zawartość bukłaka i ugotować makaron.
Zapowiadała się piękna pogoda, więc wybrałam wariant 2 litry energodajnego izotoniku i bidon wody do przepłukania ust i polewania pleców. Pomysł był trafiony, zwłaszcza z wodą. Zastanawiam się nad zaprzestaniem używania tak dużej ilości izotoniku, o czym później wspomnę.
Piękna pogoda okazała się być upalną mordownią, która wyciskała ze mnie poty już w czasie przebierania się w strój startowy. Stojąc miałam mokre czoło. Zapowiadał się hardcore. Organizator przesadził z modłami o pogodę. Zrobiłam 15 minutową rozgrzewkę na ekstra super wysokiej kadencji, plus kilka sprintów, żeby przepalić nogę.
Na 10 minut przed startem zajęłam miejsce w ostatnim sektorze, wielkie odliczanie i …bum! Balony omdlały z upału! Później okazało się, że była jakaś przerwa w dostawie prądu, czego skutkiem były flaknięte balony nad sektorami, które musieli podtrzymywać orgowie, żeby stado dzikusów na dwukołowych rumakach mogło przejechać.
Początkowe kilka kilometrów było startem honorowym, ponieważ trasa prowadziła przez miasto. Mnóstwo gapiów, patrzą, cyrk jedzie! Nie przeszkodziło to w nieuwadze i już przed końcem 1 kilometra była kraksa, w której ucierpiała Danka Jendrichovska (tak, ta sama, która przyprawiła mnie o atak niekontrolowanego śmiechu w Polańczyku) i jak się okazało – wycofała się z zawodów, nie wiem jednak czy stało się coś poważnego, czy tylko bolesne stłuczenie i obtarcia.
Pocieszające w tej całe trasie było to, że odcinki terenowe prowadzone były w cieniu, natomiast podłoże było takie, którego nienawidzę – szutrowe. A fuj! Miałam wrażenie, że wszyscy mnie wyprzedzili, bo jechało mi się dziwnie spokojnie, na uboczu co rusz to widziałam kolejne defekty. Już po 5 kilometrach ustawiłam się w grupce kilku facetów, którzy prezentowali podobny poziom co ja, jeden jednak na czerwonym specu zeskakiwał z roweru na widok śliskiego błota, czym blokował ruch. Swoją drogą faktycznie kiepsko mu szło balansowanie ciałem na owym błocie.
Te „zmarszczki”, które tak niedbale od ręki narysowałam w ściągawce okazały się zabójcze dla mnie. Podjazd się ciągnął godzinami a zjazd trwał 100 metrów, dzięki temu po dwóch godzinach jazdy miałam na liczniku 27 kilometrów z 60-ciu. Myślałam już nawet, że dojadę po 6-ciu godzinach na metę. Cóż dojechałam niewiele wcześniej :P Na 11km minęłam „naszego”, Gałes urwał wózek przerzutki i dla Niego maraton się skończył na pierwszym bufecie. Szkoda, bo to przegość, jechał do tej pory 3 w swojej kategorii! Na rzeczonym bufecie zgarnęłam kubek wody, dwa żele ALE i poprułam dalej.
Single – były świetne, trudne (na szczęście bez kładek 4m nad ziemią ;) ), jednak na pierwszym z nich blokował mnie ten na czerwonym specu i jechałam tą sekcję na hamulcach spokojnym tempem. Korzenie, które mogły narobić problemów były pomalowane jaskrawym sprayem, więc niespodzianek nie mogło być. Jednak w pewnych momentach było już tak ostro, że puszczałam hamulce i kierownicę (nie dosłownie) i pozwoliłam się prowadzić Szaremu. Zaufałam mu, że wie jak poprowadzić Babę. Panowie McCormack i Lopes (Jazda rowerem górskim,wyd. Bukrower) mieli rację – rower wie co robić, nie blokuj koła hamulcami i puść kierownicę! Myślałam sobie, „koniec z szarżowaniem, limit szczęścia wykorzystałam na singlach” i tak też zrobiłam. Z większą rezerwą podchodziłam do kolejnych karkołomnych zjazdów.
Później na drugim albo 3 podobnym odcinku singla poprosiłam o przepuszczenie dziewczynę, która później odjechała mi na podjeździe pod Liwocz. Kurde. Ale wstyd :) Sama Liwocz mnie „zabiła” podjazdem po asfalcie w pełnym słońcu, nie chcę się chwalić nawet jakie tam temperatury wskazywał mi garmin, ale powiem tylko, że nie mieściło się to w granicach rozsądku. Było piekielnie gorąco. Na szczęście asfalt się skończył, po tym cholernym szutrze dotarłam w las, gdzie od razu przykleiłam się do lewej strony drogi, żeby złapać trochę cienia i turlałam się pod górę. Doczekałam się bufetu na 24km i byłam przekonana, że to koniec wspinaczki. Jakże SROGO się myliłam. Zobaczyłam przed sobą te sponiewierane ciała kolarzy-bohaterów, którzy pchali te rowery, ja postanowiłam, że nie schodzę z roweru, bo podejście mnie załatwi na amen. Okazało się to dobrą taktyką, ale nogi powoli przestawały współpracować, więc jedyną funkcją, do jakich mogłam je zmusić, było ich prostowanie. Żadne ciągnięcie pedałów nie szło w ogóle w rachubę. Tylko prostuj lewą, prostuj prawą. I ta Justynka…
…skakała, dopingowała, krzyczała, kurde, chciałabym mieć wtedy tyle energii co ona ;) Z trudem, ale równym tempem wyjechałam pod tą górę i zaczęły się dość techniczne zjazdy, pierwszy po gałęziach, które wystarczająco pobudziły moją wyobraźnię, w połowie zeskoczyłam z roweru i przeszłam kilka metrów żeby jechać po gorszych jeszcze kamerdolach.
I zaczęło się… pomykało się fajnie lasem, przed sobą miałam gościa, który dobrze obierał trasę, więc płynnie sobie jechaliśmy… aż zboczyliśmy z trasy i spotkaliśmy trzecią zbłąkaną owieczkę. Okazało się, że przestrzeliliśmy nawracający zakręt i organizator zamiast dać same krzyżyki i komendę „zawróć”, to na drodze były „xxx” a obok nich strzałka w lewo. Pognaliśmy w dół zrobieni w bambuko, po czym trzeba było zawrócić… straciłam tym sposobem 16 minut, dołożyłam ekstra 2 kilometry i moja motywacja na drugą połowę poszła się rypać. Po zjeździe znów był podjazd pchający, gdzie moi dwaj towarzysze niedoli postanowili złapać chwilę oddechu, ja pojechałam dalej. Tymczasem dwie dziewczyny, które gdzieś tam za sobą zostawiłam zdążyły pojechać dalej. Trudno, zdarza się też najlepszym.
Jechałam długo sama i nie wiem już, czy to ze zmęczenia czy trasa była czasami źle oznakowana, musiałam wyhamowywać w ostatniej chwili albo nawracać. Skutecznie mnie to wybijało z i tak już słabego rytmu.
Nadzieja na odzyskanie siły i waleczności pojawiła się na 3 bufecie, gdzie zobaczyłam dziewczynę, którą zostawiłam na początku, zaraz po tym, jak popisywała się aerodynamicznymi zjazdami na pierwszych 5-7km ;) Poprosiłam o kolejny raz dopełnienie bidonu wodą i zjadłam banana, ale dziewczyna odwróciła się, zobaczyła mnie i depnęła mocniej i tak moja pieczeń z widelca mi zniknęła. Szybko pojawiła się jednak kolejna, której nie kojarzyłam :P ale jedyne na co było mnie stać, to dospawanie do niej na asfalcie, zaraz jednak po wjeździe w teren jej płynący z ogromnymi kołami full jechał jak natchniony. Izotonik przestał mi wchodzić na 40km, mdliło mnie od jego smaku już (recenzja niedługo), sytuację ratował bidon z wodą i prawie bezsmakowe żele ALE. Łącznie zjadłam ich 3, ćwiartkę pomarańczy i połówkę banana.
Brawo dla organizatorów za dodatkowe punkty z wodą, które były przy końcowym asfalcie, który jak na złość prowadził w pełnym słońcu. Od połowy trasy walczyłam z bólem karku i potylicy i taki odcinek mi dołożył tylko do pieca. Korzystałam z każdej „równiny” aby wyprostować plecy i jechać na stojąco, moje wrażliwe krocze też już miało dość. Im bardziej było bliżej mety, im więcej czasu upływało, rosnął już poziom mojej irytacji. Już miałam powyżej dziurek w nosie jazdy, miałam ochotę walnąć się do źródlanej, lodowatej wody (hmm halucynacje?), ponad 4,5 godziny w takim upale. Najchętniej to bym zrobiła DNF, ale jak tu zrobić DNF w środku lasu? Dziękuję jeszcze panu, który zrobił kurtynę wodną ze swojego karchera, która (kurtyna nie myjka) uratowała mnie chyba przed udarem. Pokazałam mu kciuk do góry i męczyłam się dalej.
Jednym słowem DRAMAT. Dla mnie trasa była o 10-15 km za długa, do tego garmin wskazał ponad 1300m przewyższeń (na deklarowane 1111m/up), zrobiłam prawie 63km, z czego 2 były te błądzące i spaliłam milion kalorii. Za rok, jeśli będę startować w CK do Jasła pojadę, ale na mini :P
Na szczęście na mecie czekała niezbyt długa kolejka do myjki, umyłam rower i siebie i udałam się do współtowarzyszy niedoli. Im czasowo poszło 50min lepiej niż mnie.
Pierogi były pyszne, jednak na mój krowi żołądek porcja była zbyt mała, nie zastanawiając się dokupiłam sobie drugą porcję i mogłam być zadowolona :) Poczekaliśmy dekorację, miłym akcentem była paczka żeli ALE dla każdego od 6-go do 1-go miejsca :) nie wyjechałam z Jasła tylko z dyplomem :) Z samej jazdy nie jestem zadowolona, fakt startowało mało kobiet, bo było nas w sumie 11, z czego Danka zrobiła DNF a ja OPEN zajęłam 9 lokatę. O dwie lokaty gorzej niż na poprzedniej edycji CK. Kurde. Słabo jak cholera. I wcale nie czuję się mocniejsza po tym podkarpackim piekle.
Pozostaje cieszyć mi się takimi małostkami jak to, że nie miałam defektu, nie brakowało mi płynów i energii (dowiozłam 2 żele do mety) i standardowo – że nie zrobiłam żadnego ani OTB* ani innego upadku. Następny start w Komańczy, 02.08 oby było lepiej :)
Baba na rowerze.
*OTB – ang. Over the bar – lot przez kierownicę ;)
komentarze