Supermaraton MTB Kellys Podhalański

W najbliższy weekend a dokładnie w sobotę 21 sierpnia odbędzie się druga edycja Polskiego Saltzkammergut czyli Supermaraton MTB Kellys Podhalański. Zawody te odbywają się na terenie Podhala na pięciu dystansach:

Family – krótka rodzinna przejażdżka (ok. 10km)
Mini, Mega, Opti (odpowiednio 25, 50 i 100 km) – dystanse znane z rozgrywanych na co dzień maratonów, puszczone po trudnych Gorczańskich szlakach. Na tych dystansach zostanie rozegrana także jedna z edycji maratonów z serii Cyklokarpat.
Maxi – coś dla prawdziwych fanów tzw. wyrypy. 200 km trasy przez Pieniny, Podhale, odcinki sławnych już Danielek wytyczanych przez ich „ojca” Jacka Jaworskiego i na finał prawie cały odcinek czerwonego szlaku przez Gorce z wjazdem na Lubań i Turbacz (1310m.n.p.m). Jest to chyba najwyżej położony punkt na maratonach w Polsce. Zapowiada się ładnych kilka tysięcy metrów do zrobienia w pionie
Myślę, że jest to wystarczająca zachęta do pokazania się w weekend w Kluszkowcach. Wszelkie sprawy organizacyjne tutaj.
Osobiście mogę powiedzieć po doświadczeniach zeszłorocznych, że z miłą chęcią tu wrócę, tę decyzję podjąłem już w tydzień po tamtych zawodach. Z rozmów wiem, że wszyscy którzy w zeszłym roku ukończyli 200 km w tym roku też startują a dwoje z nich jest już zapisanych. Pogoda zapowiada się nienajgorsza czyli na pewno będzie dużo lepiej niż miało to miejsce w zeszłym roku gdzie pogoda nikogo nierozpieszczana ale o tym przeczytacie dokładnie w relacji Piotrka. Także wszystkich chętnych zapraszam się do zmierzenia przede wszystkim z samym sobą i naprawdę wymagającą trasą. Przygoda zaczyna  się pod ośrodkiem narciarski Czorsztyn-Ski  punktualnie o godzinie piątej nad ranem. Mam nadzieję, że spotkamy się w dużej grupie. W zeszłym roku znalazło się nas pięciu odważnych.
Ciekawych pierwszej edycji polecam lekturę tego co mój brat, który zajął drugie miejsce napisał tuż po powrocie do domu, nie jest to lektura krótka ale ciekawa oraz zachęcam do obejrzenia kilku zdjęć z zeszłego roku, na czele z moimi ulubionymi pokazanymi tu na zachętę. Są to głównie zdjęcia z dojazdu i dnia po.

A oto relacja z zeszłego roku:

200 km nasze
Plan Wojtka i mój polegał na wystartowaniu tylko wtedy, jeśli pogoda będzie sprzyjać. Dlatego od dwóch tygodni śledziliśmy z uwagą jak układ niskiego ciśnienia tkwi nad naszą częścią kontynentu. Jak to się stało, że pojechaliśmy do Kluszkowców, mimo że na dwa dni przed maratonem prognozy pogody z kiepskich zmieniły się na zastraszające – tego nie wiem i nie chcę do tego wracać.

Przyjechaliśmy na miejsce kaźni dzień wcześniej w towarzystwie ulewy i niskiej temperatury. Rejestracja w biurze poszła szybko. Oprócz numerów i czipów dostaliśmy zalaminowane mapki z zaznaczonym przebiegiem trasy, kartonik z numerami alarmowymi, ulotkę Salzkammerguta, gustowne silikonowe opaski a’la Livestrong upoważniające nas do nielimitowanego bufetu na mecie i pouczenie żeby na trasie posiadać włączony i naładowany telefon. Pod maseczką uśmiechów i żartów, którymi wymienialiśmy się z organizatorami kryły się obawy co do kolejnego dnia. Wpisowe zostało wpłacone, odwrotu już nie było.

Wieczorem i w nocy przed startem stresowałem się mocniej niż przed obroną pracy magisterskiej. Na kolację zjedliśmy pokaźne porcje ryżu z kurczakiem i warzywami wiedząc, że rano przed startem zbyt wiele przełknąć nie zdołamy. Zasnąć oczywiście długo nie mogłem i w sumie załapałem może z półtorej godziny drzemki.
Budzik uruchomił się punktualnie o 3:30. Cały ekwipunek naszykowany był wieczorem dlatego ubieranie poszło szybko. Jazda na tak długiej rundzie wymaga przygotowania różnych akcesoriów, których normalnie nie zabiera się na trasę: izolacja, zipy, dwie zapasowe dętki na osobę, łatki, pompki, zapasowa bluza i zapasowa kurtka, klocki hamulcowe, spinki do łańcucha, smar, kawałek papieru toaletowego, przybornik z imbusami i na końcu mapki oraz przekrój trasy. Zjedliśmy po bułce z nutellą, rowery wyciągnęliśmy z garażu i ciemną nocą przy padającej mżawce ruszyliśmy na start. Jazda przez Kluszkowce o godzinie 4 rano należała do najbardziej surrealistycznych przeżyć w moim życiu. Opustoszałe z ludzi i zwierząt ulice błyszczały w słabym świetle latarni. Było cicho jak tuż przed apokalipsą i wydawało mi się, że za chwilę księżyc spadnie na ziemię jak u H.G. Wellsa. Wojtek jednak stwierdził, że mu „się podoba”, co przyjąłem z pełnym szacunku zrozumieniem.

 W stacji narciarskiej Czorsztyn-Ski, gdzie zlokalizowane było biuro zawodów, kręciło się już parę osób. Z ośmiu zawodników, którzy się zarejestrowali, na starcie stanęło pięciu. Facet od pomiaru czasu przyjechał w ostatniej chwili dlatego wystartowaliśmy parę minut po planowanej 4:30. Kiedy już ruszyliśmy, wszystkie obawy zaczęły powoli ustępować. Skupiłem się na pokonywanym szlaku, strzałkach, pilocie i regularnym jedzeniu i piciu. Najtrudniejszymi odcinkami trasy okazały się pierwszy podjazd szlakiem na pasmo Lubania oraz ostatni podjazd na sam Lubań. Resztę trasy jechało się dosyć szybko i sprawnie.


 Już po ok. godzinie jazdy Wojtek złapał gumę, którą pomogłem mu wymienić. Mieliśmy zamiar przejechać całą trasę razem głównie ze względu na to, że we dwójkę raźniej się jedzie. Na odcinkach asfaltowych za Nowym Targiem jechaliśmy zmianami z zamiarem dogonienia Zbyszka z teamu Sikorski bikeBoard, który odjechał nam, gdy naprawialiśmy defekt. Na podjeździe z Pieniążkowic do Bukowiny Zbyszek jednak również miał defekt i to znacznie poważniejszy – złamał hak przerzutki w swoim Fuelu i resztę trasy musiał pokonać bez kilku skrajnych przełożeń.

 Na tym samym podjeździe pierwszy raz zgubiliśmy trasę. Ktoś pozrywał taśmy i zboczyliśmy ok. kilometra z trasy nadkładając kilkadziesiąt metrów w pionie. Z pomocą pilota i mapki trafiliśmy z powrotem na trasę. Jechaliśmy w trójkę zbliżając się do bufetu w Danielkach. Tam rozgrzaliśmy się nieco ciepłą herbatą i wzmocniliśmy jabłecznikiem.
Mieliśmy w nogach już ok. 65 km. „Danielkowy” odcinek trasy należał do przyjemniejszych. Było nam już zimno, ale jeszcze nie bardzo zimno. Kałuże dawało się ominąć i nie było jakichś stresujących zjazdów ani podjazdów. Po zjeździe Raby Wyżnej mieliśmy do pokonania Rabską Górę, która okazała się dość łatwym podjazdem. Po nim następował najtrudniejszy kawałek zjazdu na trasie, choć ów trudny odcinek po dużych luźnych kamieniach i w wymytym przez wodę korycie był dość krótki.

Na bufecie w Rabce odebraliśmy przygotowaną przed startem paczkę z jedzeniem, którą wysłał tam specjalnie dla nas organizator. Przygotowaliśmy sobie po prostu zwykłe bułki z szynką, serem i cebulą. Po wielu godzinach jedzenia bananów i batonów energetycznych słodkie jedzenie po prostu nie wchodzi i trzeba jakoś urozmaicać menu. W paczce mieliśmy jeszcze Coca-Colę, sok pomarańczowy, żele Windose i Honey Stinger oraz batony energetyczne. Przed startem zaopatrzyliśmy się także w Protein Bary Honey Stingera, z których ostatecznie nie skorzystaliśmy. Z Rabki ruszyliśmy dosyć wolno dojadając i popijając po drodze.
Na tym odcinku zacząłem mieć kłopoty z przednim hamulcem. Klocki już starły mi się wcześniej zarówno z przodu jak i z tyłu i jechałem na blachach, ale problem polegał na tym, że jeden z tłoków nie chciał się cofać i koło nie mogło się swobodnie obracać. Odcinek do Mszany Dolnej pokonałem z hałasującym i obcierającym hamulcem, który od czasu do czasu polewałem izotonikiem dzięki czemu hałas na krótko ustawał. Na domiar złego oznaczenia trasy przed samą Mszaną znowu gdzieś zniknęły i musieliśmy razem z pilotem jechać na azymut.

Kiedy dotarliśmy na czwarty bufet w Mszanie, nasz rywal, Zbyszek, już od jakiegoś czasu tam był, co nas mocno zdziwiło ponieważ nie mijał nas na ostatnim odcinku. Nie mogliśmy pozwolić żeby odebrał nam zwycięstwo, tym bardziej, że wiedzieliśmy, że pod górę jesteśmy od niego szybsi. Zrobiliśmy szybki przepak – Wojtek zostawił mi plecak i ruszył z bufetu jakieś dwie minuty za Zbyszkiem. Ja natomiast musiałem zająć się naprawą hamulca.
Z pomocą dwóch panów, którzy stali na bufecie udało mi się zmienić klocki i wcisnąć ocierający tłok. Wiele im zawdzięczam, bo z trzęsącymi się z zimna rękami wymieniałbym te klocki w nieskończoność. Byłem w tak kiepskim stanie, że nie mogłem trafić śrubokrętem w łepek śruby.

Kiedy już udało się naprawić hamulec, ruszyłem zdeterminowany za chłopakami. W nogach było w tym momencie już ok. 120 km, do mety jeszcze 80. Niestety popełniłem błąd nie biorąc z bufetu więcej jedzenia. Miałem w kieszeni dwa żelki i jeden mały batonik musli, i cały ten zapas zjadłem dosyć szybko. Za Mszaną mieliśmy do pokonania długi asfaltowy odcinek lekko pod górę, na którym wszystko to wchłonąłem i dałem z siebie wszystko pod Mogielicę. Podjazd był na szczęście szybki i łatwy. Przed szczytem doścignąłem Zbyszka, który niestety już też nie miał klocków, co spowolniło go bardzo mocno na ostatnich kilometrach. Po zjeździe z Mogielicy mieliśmy do pokonania krótki odcinek po grzbiecie jakiejś góry, której nazwy już nie pamiętam. W pewnym momencie zrobiło się bardzo stromo, a ja zaczynałem odczuwać brak mocy spowodowany tym, że ostatniego żelka zjadłem godzinę temu. Do bufetu było już niedaleko, ale trzeba było pokonać jeszcze ów krótki podjazd i potem kawałek zjazdu asfaltem w kierunku Kamienicy.
To były najgorsze chwile, które przeżywałem na trasie. Brakowało mi sił, a na asfaltowym zjeździe tak mocno się wychłodziłem, że na bufecie z trudem trafiłem plackiem do ust. Ręce tak mi się trzęsły, że nie mogłem utrzymać roweru w prostej linii jazdy. Zjadłem cztery kawałki jabłecznika, obsługa bufetu dolała mi do bidonu trochę Maxima o smaku tropikalnych owoców i ruszyłem dalej. Na bufecie przed Kamienicą pojawił się też trener Jacek Jaworski, który dodawał nam otuchy i dopingował do dalszej jazdy. Do mety było w tym momencie już naprawdę niedaleko – jedna mała i jedna duża góra. Wiedziałem, że jak zacznę podjeżdżać zrobi mi się cieplej dlatego starałem się skupić na jeździe i uważać żeby nie popełnić jakiegoś błędu, o który przy tak dużym zmęczeniu było łatwo. Odcinek do Ochotnicy przemknąłem bardzo szybko i zacząłem piąć się niebieskim szlakiem pod Lubań. Niestety było zbyt ślisko, a ja byłem już zbyt zmęczony żeby próbować podjeżdżać bardziej strome odcinki dlatego dużą część tego fragmentu trasy podchodziłem. Czułem, jednocześnie że mam coraz mniej sił i przypuszczałem, że Wojtek, jeśli nie złapał go jakiś kryzys, może mi na tym kawałku dołożyć sporo minut. Kiedy obejrzałem wyniki z czasami na punktach kontrolnych okazało się, że moje przeczucie było trafne. Sam Lubań pokonałem 13 minut wolniej. Nie miało to jednak dla mnie większego znaczenia wobec faktu, że udało mi się w ogóle ukończyć tak długi i ciężki maraton w tak koszmarnych warunkach i że razem z bratem byliśmy pierwszymi ludźmi, którym to się udało.

 Oczywiście głównym przeciwnikiem była dla nas tego dnia pogoda. Temperatura wynosiła ok 12 – 15 stopni, a przemoczone ubrania potęgowały nieznośny chłód szczególnie na zjazdach. Przypuszczam, że na położonych wyżej terenach spadała poniżej 10 stopni. Ulewy na szczęście nie było. Momentami padała mżawka, a błoto i woda na trasie były wszechobecne z powodu obfitych opadów, które nawiedziły Podhale w poprzednich dwóch dniach. Trener Jaworski ocenił, że przy ładnej pogodzie trasę dałoby się pokonać nawet do dwóch godzin szybciej. Na problemach z oznaczeniami również straciliśmy kilkadziesiąt minut, dlatego oceniam, że przy dobrych warunkach zawodnicy z polskiej czołówki powinni zmieścić się w czasie 11 godzin. Wiem już też, że sam dystans nie jest taki straszny jak się wydaje przed startem. Jest jak najbardziej do przejechania i to w dobrym tempie.
Osobiście uważam, że zawody były zorganizowane dobrze. Gdyby oznaczenia były w kilku feralnych miejscach nieco lepsze nie miałbym się do czego przyczepić. Bardzo ważne było zapewnienie bezpieczeństwa zawodników najdłuższego dystansu i z tego zadania obsługa wywiązała się bardzo dobrze. Sama trasa także moim zdaniem została bardzo dobrze wytyczona i uważam, że na przyszłość nie ma potrzeby jej zmieniać. Równowaga pomiędzy łatwymi i trudnymi odcinkami była zachowana i myślę, że nawet ostatni na trasie podjazd, choć tak mocno dał się nam we znaki, powinien zostać zachowany dla spotęgowania wrażeń.

Pokonując trasę maratonu nawet przez chwilę nie miałem wątpliwości czy warto. Wspomnienia z najtrudniejszych imprez są bezcenne i bardzo długo pozostają w pamięci. Dekoracja dystansów 100 i 200 km odbyła się w kameralnej atmosferze i w miłym gronie, które grzejąc się przy herbacie serwowanej przez bufet dzieliło się wrażeniami z całego dnia. Ja osobiście uwielbiam takie imprezy, na których pojawia się 50 pasjonatów zamiast 500-osobowego anonimowego tłumu. Dodatkową osłodę stanowiły niekończące się gratulacje dla naszej trójki, która ukończyła dwusetkę od obsługi trasy, goprowców, organizatorów i wszystkich, którzy o godzinie siódmej wieczorem byli jeszcze w okolicach biura zawodów. Było nam bardzo miło u was startować.

 Kolację zjedliśmy około dziewiątej już po ciemku i opuściliśmy stację Czorsztyn-Ski przed dziesiątą.

komentarze

WiadomościWszystkie

kontakt

velonews.pl
  • ,
  • redakcja(USUŃ)@(USUŃ)velonews(USUŃ).pl