Ślepa furia - Bikemaraton Zdzieszowice 2013

Pomimo perturbacji znowu udało nam się wystawić mocną ekipę na pierwszy w tym roku wyścig z serii Bikemaraton. Z wyzwaniem zmierzyli się Paweł, Mariusz, dwa Marciny, Kamil, Piotrek, Robetr, Przemek i ja. Pogoda zdemolowała kalendarz startów i zamiast inauguracyjnego dla BM startu we Wrocławiu, tym razem sezon 2013 otwiera inny klasyk maratoński Zdzieszowice. Trasa skupiona jest wokół Góry Św. Anny oraz okolicznych lasów i pól. Nie występują na niej długie podjazdy za wyjątkiem wjazdu na wspomniany Annaberg. Przeważają krótkie górki połączone polnymi i leśnymi łącznikami. Asfaltu jest stosunkowo niewiele (głównie początek i środek trasy). Słowem sielanka, bułka z masłem, krupniok z zynfścikiem, coś skrojonego w sam raz   na potrzeby rozkręcenia nogi po zimowym letargu. Z pewnością tak by było gdyby nie ta fatalna pogoda.

Ruszając z Katowic żywiliśmy nadzieję, że to co wisiało nad naszymi głowami to tylko straszak. Wkrótce jednak okazało się, że opad mieści się pomiędzy intensywnym deszczem i mżawką, do tego temperatura powietrza zaczęła spadać poniżej 15 stopni. Hutnicze miasto zdawało się całe wypełnione wygłodniałymi startów rajderami. Nie ma co gadać o przygotowaniach do startu, ale w moim wypadku szły jakoś opornie. Orkiestra hutnicza grała, deszcz padał, ziemia miękła a ja trząsłem się z zimna i byłem przemoczony nie pokonawszy nawet metra trasy. Lejący od nocy deszcz sprawił, że jak się wyraził nasz uwielbiany spiker-zagajacz „sucho nie będzie”. Do tego start został opóźniony o 15 minut, bo z uwagi na dużą liczbę uczestników nie wszyscy zdążyli odebrać nr i dopełnić innych formalności. Sektory długo pozostawały puste bo kto mógł chronił się przed deszczem. Dopiero na 10 przed startem zawodnicy zaczęli wypełniać sektory po brzegi.

2013-05-11_10-54-51_564

2013-05-11_11-06-52_819

Podjazd pod Górę Św. Anny w znacznej części asfaltowy ale już pierwszy fragment w terenie pokazał czego się spodziewać – błota w nieograniczonej ilości. A jak jest błoto to są takie atrakcje jak zakleszczające się napędy, zerwane łańcuchy albo przerzutki i kończące się w połowie dystansu hamulce. Lało przez cały czas. Trasa na odcinkach terenowych przekształciła się glinkowate grzęzawisko. Nawet niewielkie podjazdy sprawiały problemy. Zjazdy przez które przewinęła się fala zawodników obfitowały w strumienie kleistej mazi. Trasa wymagała wielkiej determinacji aby ją pokonać. W tych warunkach nawet na płaskim odcinku można było w spektakularny sposób posmakować jak smakuje maras, a na zjazdach rower tańczył nie gorzej niż  tancerka gogo rażona defibrylatorem. Gleba nie była niczym nadzwyczajnym. Nic dziwnego, że spora część uczestników wybrała dystans mini, aby skrócić męki swoje i sprzętu. Czapki (kaski) z głów dla tych którzy pokonali najdłuższy dystans. Każdy kto przyjechał był oblepiony błotnistą mazią, mówił coś o klockach które trafił szlag. Pomimo tego, że  wypowiedzi większości zawodników na gorąco o pogodzie i wrażeniach z trasy mogłyby zawstydzić niejednego bosmana, to jednak mimo wszystko towarzyszył im uśmiech. W nagrodę za pokonanie tego błotnego koszmaru organizator przygotował dla nas degustacje makaronu, bo posiłkiem regeneracyjnym tego nie można nazwać. Bardziej hojne są hostessy promujące żarcie w supermarketach. Kubeczek makaronu z łyżeczką sosu. Wprawdzie dobry w smaku ale w takiej ilości, dzięki której z pewnością żadnemu z uczestników nie groziło przytycie. Na całe szczęście końcowy bufet był obficie zaopatrzony w pyszne banany i słodkie pomarańcze.  Można było skorzystać z pryszniców z gorącą wodą, która okazała się zbawienna dla wychłodzonych kolarzy.

Jeżeli chodzi o moje wyczyny, to początkowo jechało mi się po prostu rewelacyjnie. Jednak jak tylko zaczęło się prawdziwe błoto tzn. zjazd za amfiteatrem zaczęły się problemy. Jestem krótkowidzem i mam dosyć zaawansowaną wadę. Bez szkieł korekcyjnych czyli okularów rzeczywistość jest dla mnie rozmazana jak w obrazie impresjonisty namalowanym po solidnej dawce absyntu. Z kolei w takich okolicznościach okulary są albo zachlapane albo zaparowane. W efekcie musiałem co rusz stawać i przemywać wodą z bidonu, aby widzieć cokolwiek. To strasznie deprymujące. W praktyce przez większość trasy nie miałem orientacji po czym jadę i jak wygląda trasa przede mną. Nie mogłem ocenić jaka jest optymalna linia, czy są jakieś koleiny itd. Starałem się podążać za poprzedzającym mnie zawodnikiem, przychodziło mi reagować na to co się dzieje z rowerem bez uprzedniego przygotowania. Jednym słowem ślepa furia. Kilka gleb, wymuszonych podparć, podejść wybiło mnie totalnie z rytmu. Zimno i deszcz oraz konieczność przepychania korbami aby obrócić koła całe w mazi, to wszystko wyssało energię. Hamulce padły, łańcuch rzęził, bidon wysechł, ja za to byłem cały dokładnie namoczony i nabłocony. Do tego chyba za mało zjadłem i nie zebrałem wystarczającej ilości żeli, poratowałem się banami i morelami na ostatnim bufecie. Nadal uczę się nowego roweru i tego jak zachowuje się w akcji, a w Zdzieszowicach odebrałem ważną lekcję. Ogień w nogi i płuca wrócił na chwile jak zobaczyłem tabliczkę meta 2 km. Mogłem wykrzesać z siebie dużo więcej.   Nie wiem co pchało mnie i setki innych ludzi w tą  breję, chyba właśnie ślepa furia, bo nikt rozsądny nie skazywałby siebie i roweru na taką katorgę. Robert pechowo zerwał łańcuch i to cztery, w moim sprzęcie napęd daleki był od idealnego działania, ale generalnie nie zawodził. Wynik żenujący wyszedł a wymówek brak. W kolejce do myjki zacząłem trząść się z zimna i szczękać zębami, wola życia wróciła po kąpieli w szkole i ciepłej kawie.

po-20130511_133359

po-2013-05-11_13-11-39_911

Relację niniejsza dedykuje Danielowi i Piotrkowi – trzymajcie się chłopaki.

 


komentarze

WiadomościWszystkie

kontakt

velonews.pl
  • ,
  • redakcja(USUŃ)@(USUŃ)velonews(USUŃ).pl