Tornado kolarskie- Trek Częstochowa Race 2019.
Zapraszani wielokrotnie w końcu skusiliśmy się ponownie spróbować swoich sił w wyścigu Cezarego Zamany. Nasza redakcja w dwuosobowym składzie zawodnik+ żona na bufecie postanowiła spędzić niedzielę pod Jasną Górą w samym centrum Częstochowy uciekając tylko na kilka godzin w urocze zakątki okolicznych wzgórz. Czy warto było wybrać taki wariant na weekend? Zdecydowanie tak i chętnie wrócimy tu za rok.
Niepewnie zaparkowaliśmy samochód w pobliżu miasteczka startowego, które zajęło niemal cały, ogromny plac w sercu miasta. Mimo parkowania poza wyznaczonymi strefami, nikt nie zgłaszał pretensji i każdy znalazł miejsce dla swojego pojazdu. W biurze jak w ulu. Kolejka wiła się niczym wąż w poprzek placu, ale trzy miłe Panie w biurze zawodów starały się jak mogły, by rozładować korek. Koniec końców, nikt się nie spóźnił na start, zabrakło jedynie chipów startowych z powodu.... zbyt dużej ilości uczestników. Poradzono sobie jednak i z tym problemem, nikt nie spodziewał się takiego tłumu na tym wyścigu. Winą za to obarczono Przemysława Niemca, Jensa Voigta i sponsorów sypiących workami pełnymi atrakcyjnych nagród. Łączna pula kilkudziesięciu tysięcy złotych sumujących się nagród robi duże wrażenie na amatorskim peletonie.
Irek Bieleninik jak zwykle w formie sypiąc żartami z rękawa bawił publikę, pomagali mu w duecie Jens i Cezary śpiewając w duecie dla podgrzania atmosfery. Taki obraz spotykaliśmy bardzo często, ale po zakończonej imprezie. Tutaj zabawa trwała od samego rana. Ciąg stanowisk i namiotów firm branżowych, oraz ogromne stoisko marki Trek przyciągały do siebie ciekawskich jak pszczoły do plastra miodu. Selfie z gwiazdami robione były seriami i chyba mało kto w tej atmosferze myślał o poważnym ściganiu podczas wyścigu.
A trasę przygotowano zacną. Do obrazu wymagającej technicznie i kondycyjnie rundy pokonywanej wielokrotnie ( w zależności od dystansu wyścigu) dołączył hulający tej niedzieli siarczysty wiatr, który prowokował do tworzenia kolarskich rantów przy bocznych podmuchach. Nasz wyścig startował jako drugi, pięć minut po koronnym dystansie czterech rund i 106 km. Zadowoliłem się dystansem nieco krótszym, co nie znaczy jednak wycieczkowym.
Po kilku kilometrach od startu honorowego dotarliśmy na linię startu ostrego, gdzie bez zatrzymywania sędzia odmachał chorągiewką początek rywalizacji. W tym miejscu jechałem już... bez bidonu. Wypadł na nierównościach podczas dojazdu na start lotny. No cóż, peszek. Bywa. Jakoś dam sobie radę, taką przynajmniej miałem nadzieję. Pierwsze podjazdy to były próby "macania" rywali. Najbardziej zainteresowani ucieczką sprawdzali nogę i reakcję rywali. Tempo było na tyle wysokie, że grupa w mgnieniu oka poszarpała się na wiele mniejszych, a człon kilkudziesięciu najsilniejszych uparcie napierał do przodu nie zwalniając nawet na moment. Obiecano nam odcinek szutrowy. Nie wiedziałem czego się spodziewać. Ubitej gliny? Kamieni? Piasku? Kilkusetmetrowy segment strade bianche okazał się typowym odcinkiem z szutrem i nieco luźniejszym , dosypanym przed samym wyścigiem drobnym kamieniem. Dla bezpieczeństwa prowadziłem peleton w tym miejscu, mając możliwość wyboru toru jazdy. Doświadczenie w takich momentach bardzo pomaga. Zwieńczeniem tego odcinka była ścianka płaczu, z nachyleniem kilkunastu procent i nawierzchnią brukową, porównywana z podjazdami w Flandrii.
Wiedziałem u podnóża, że to będzie idealne miejsce do odjazdu z peletonu. Zanim skończyłem myśleć...poszedł odjazd miejscowych zawodników. Znali trasę jak własną kieszeń i ewidentnie nastawieni byli na atak w tym właśnie miejscu. Jednak co mnie zdziwiło, zrezygnowali z ucieczki po kilku kilometrach widząc w niedużej odległości goniący peleton. Dorzucałem swoje trzy grosze do pogoni, w nadziei że może jednak powalczę w tym wyścigu, czując jak noga kręci po tych kilkunastu kilometrach. Tylko ten brak bidonu...
Nerwowo zacząłem rozglądać się po twarzach w naszej grupie. Kogo znam najlepiej? Padło na Tomka. Ziom z mojej okolicy, może wesprze kolegę. Nie pomyliłem się. Dziękuję jeszcze raz Tomek za te kilka łyków między zaciągami grupy. I całe szczęście że na bufecie organizatora udało mi się złapać butelkę z wodą. Dzięki niej zachowałem sporo sił na końcówkę wyścigu i ostudziłem głowę. Mimo wszystko na początku drugiej rundy w umówionym miejscu próbowałem złapać bidon z rąk żony. Nie udało się. Odcinek szutrowy i nagłe przyspieszenie nie pozwoliło nawet zawołać cześć i zniknęliśmy za drzewami. Straciłem w tym momencie na kilka chwil dobrą pozycję i to był bardzo duży błąd. Z przodu zaczęło się piekło. Poszedł ponownie odjazd zawodników z Częstochowy, wraz z zawodnikiem Body Coach- Mikołajem Szewczykiem. Na domiar złego, jakimś przedziwnym trafem na bardzo wąskim i stromym odcinku trasy pojawił się samochód organizatora, blokując płynną jazdę grupy. Zamieszanie straszne, przekleństwa i okrzyki, nawoływania kibiców w kierunku kierowcy auta. Wjeżdżam na szczyt i na zagięciu walczę kilka kilometrów by dospawać do pierwszej, już bardzo okrojonej grupki. Byłem ostatnim, który do niej dojechał. Na oparach mocy.
Tempo w grupce nie spadało, cały czas ktoś wychodził na czoło i dawał mocniejsze zmiany, mając w zasięgu wzroku uciekającą czwórkę zawodników. Po kilku kilometrach nasza grupka wchłonęła jednego z uciekinierów. Nie ważne dlaczego został, ważne że siła ucieczki spadła. Spadła też niestety motywacja w naszej grupie pościgowej. I tak nieubłaganie obserwowałem, jak trzy rowery kręcące przed nami w oddali stają się coraz mniejsze i mniejsze i w końcu znikają za kolejnym z zakrętów. I tyle ich widzieliśmy. Spotkaliśmy się dopiero za linią mety. Przyznam że miałem ogromną ochotę włączyć się bardzo aktywnie w pogoń, co robię zawsze, jeśli w tym czasie nie uciekam. Jednak rozsądek podpowiedział mi, że po pogoni za grupką czołową wypalę w ten sposób resztę paliwa w moim piecu i na mecie będę strzelał tylko ślepakami. Zjadłem żel i starałem się kręcić w środku grupy, jadąc bardzo ekonomicznie. Cieszę się że ten jeden raz posłuchałem głosu rozsądku w mojej głowie.
Końcówka wyścigu była tak jak przypuszczałem bardzo szybka, sporo chaosu i ataków na kilka kilometrów przed kreską. Trasa wiła się góra/dół. Ostatnie kilometry zawsze jednak wyłączam myślenie. Włączam instynkt. Obserwuję sytuację na czele grupy podejmując decyzje w ułamku sekundy. Finisz ustawiony jest na 4-5% podjeździe. Widzę w oddali balon z linią mety. Nie wolno już czekać, zanim zamkną mi drogę do walki. Redukuję dwie koronki w dół i atakuję pierwszy z rozpędzonego peletoniku. Odrywam się na kilka metrów do przodu i siłą woli pokonując zwężenie tuż przed samą metą wpadam na kreskę jako pierwszy z grupy. Uff, udało się. Jestem z siebie bardzo zadowolony, żona tuz za metą również. Gratulacje za mocny atak i wygraną należą się jednak Michałowi Nabiałkowi i Cezaremu Mullerowi z Fabryki Rowerów Częstochowa. Mikołaj zadowolił się w tym towarzystwie ostatnim stopniem podium Open.
W wyścigu na długim ponad 100 kilometrowym dystansie po próbach odjazdów kilku zawodników wykrystalizowała się bardzo mocna...dwójka zawodników, gdzie pracą sterował Przemysław Niemiec. Kompana do ucieczki miał równie mocnego. Na mecie pierwszy pojawił się Adam Adamkiewicz z Strefasportu tuż przed Przemkiem. Trzeci finiszował po solowej końcówce Piotr Nowacki z Ośki Warszawa.
Trzeba przyznać ze dzielnie w peletonie radziły sobie Panie. Przy bardzo mocnym tempie wyścigu czołowe zawodniczki jechały na równi z mocnymi zawodnikami wspólnie pracując na zmianach. Podium Open dystansu krótszego wygrała Katarzyna Brewińska z Danielo Team wyprzedzając Angelikę Tlołka z Jas-kółka, oraz Magdalenę Chmielewską z NaSzosie Team.
Cała impreza trwała jeszcze kilka godzin i niewielu startujących zdecydowało się jechać do domu. Tłum zawodników i kibiców liczył na dobrą zabawę podczas losowania bardzo cennych nagród, a warto było czekać do samego końca.
Pełne wyniki znajdziecie pod tym linkiem:
komentarze