Jak to się robi na Słowacji. Z cyklu korbami pod wulkan.

Szosa od kilku lat staje się areną zmagań coraz większej rzeszy kolarzy, zapotrzebowanie rodzi też popyt, więc wyrastają jak grzyby po deszczu wyścigi dla najliczniejszej grupy trenujących zawodników-amatorów. Tak się życie ułożyło, ze nadal mieszkam na południu Polski, z czego jestem dumny , bardzo się cieszę i mam możliwość „liznąć” też kolarskiego rzemiosła u naszych południowych sąsiadów, zarówno w Czechach, jak i Słowacji. Kto próbował swoich sił w peletonie „pepików”, wie że liczenie na dowiezienie się do kreski bez wysiłku i cyknięcie ostatniej pięćsetki na kreskę to raczej żarcik, bo trzeba się tu ostro natyrać na sukces i znosić dziesiątki skoków, zaciągów czy nerwowych chwil związanych czasem ze startem w grupie juniorów mających za nic technikę jazdy w grupie. Decyzja o starcie zapadła kilka dni przed wyjazdem. Sponsor i organizator wyścigu, zaprosił nasz klub na tą imprezę jako partnerów tytularnych Meridy. Nie wypadało odmówić sąsiadom gdy polewają swoim piwem już na starcie (bezalkoholowym). Trasa dojazdu do Bańskiej Bystrzycy po nocnych rzęsistych ulewach upływała szybko, jednak nie napawała optymizmem. Fakt, wolę chłód, nawet deszczyk, ale nie potok wody i łykanie strugi deszczówki z gumy poprzedzającego zawodnika. 

Nasza ulubiona miejscówka w Donovaly, na wysokości 1000 m.n.p.m zgotowała nam jednak prezent. Po przejechaniu przełęczy wjechaliśmy w zupełnie inną pogodę i zanim zjechaliśmy do miasta, opony auta mknęły już po suchym jak pieprz asfalcie. Zupełnie na czuja, mając w pamięci start tutaj kilka lat temu, odnajdujemy drogę do biura zawodów. Jest sporo czasu, zajmujemy więc najwygodniejszą z możliwych pozycji na przednich fotelach samochodu osobowego i wyjmujemy...plastikowe pojemniczki z przygotowanym wcześniej kolarskim papu na machanie nóżkami pod górę i wiatr. Nasza domowa Kolarska Kuchnia przygotowała z tej okazji sprawdzony zestaw naleśników usztywnionych nieco tłuczonymi płatkami owsianymi i odrobiną kakao z farszem z dżemiku, nasionek, dalszych płatków różnej maści, odrobiną jogurtu i żurawiny lub daktyli. Dobrze się sprawdza też mix ryżu z płatkami i podobnym farszem jak w przypadku naszych naleśników. Najedzeni, wyluzowani i spokojni ( bo tak chcieliśmy, bez napinki sobie dla przyjemności wystartować ) wyciągamy nasze bolidy i składamy w jedną, sztywną całość. Cały rząd bidonów stojących z boku auta zalewamy do pełna i pakujemy w koszyki i do turystycznej lodówki. Pojawiają się w końcu nasi koledzy z teamu z naszymi numerami i chipami startowymi. Jest przy tej okazji małe zamieszanie z moim nadajnikiem, ale mimo nerwowej atmosfery, minutę przed startem udaje się wyjaśnić sytuację z sędzią pomiaru czasu i wystartować z chodnika, zapinając kask już podczas jazdy. Wyjeżdżamy poza miasto w ogrrromnym 250 osobowym peletonie eskortowanym przez kilka motocykli i samochody, by przejechać sobie dostojnie odcinkiem...autostrady, patrząc na zdziwione twarze kierowców stojących w korku. 

Po kilku kilometrach start ostry i rusza maszyna na właściwe tory. Chciało by się powiedzieć, że dopiąłem mocniej rzepy i rzuciłem się w otchłań uciekania, jednak startując tu już kilka lat temu przeżyłem spore zdziwienie podjazdem pokonywanym w połowie trasy, dlatego tym razem przez pierwszą część wyścigu delektowałem się obserwowaniem mojego pulsometru na Garminie, który może żartując sobie ze mnie pokazywał wartości oscylujące w okolicach 100 mimo tempa w granicach 40 km/h na wznoszącym się terenie. Przyjemnie jest tak płynąć, gaworząc ze znajomymi w peletonie.

Żarty żartami, po 50 kilometrze pojawiła się przed nami pierwsza nieznaczna przeszkoda. Około kilometrowy podjazd widoczny w całości z daleka jak wieża Eiffla. Przezorny zawsze ubezpieczony, dlatego zabezpieczyłem szybko czoło peletonu i dość płynnie, bez szarpania zrobiłem sobie w końcu rozgrzewkę z przepałem. Ktoś tam z przodu odjechał na kilkanaście sekund, jednak nie zaprzątałem sobie tym głowy. W końcu to nie ten moment, by atakować na kreskę. Szybki zjazd, zjechanie się grupy w całość ( potem dowiedziałem się że jednak nie całość, z tyłu odpadały pierwsze grupy górskich hejterów) i dalej płynęliśmy spokojnie lekko pod górę. Artur, niespokojna dusza w teamie, nie potrafi wysiedzieć spokojnie na „tyłku” i ponownie atakuje, odjeżdżając z kilkoma Słowakami. Po kilku minutach jednak rozmawiamy znów razem w grupie. Tak długie podjazdy to zdecydowanie nie mój konik wyścigowy, ale nie chcę się poddać bez walki, bo to nie w moim stylu. Melduję się więc na czubie peletonu w momencie, gdy rozpoczyna się wspinaczka pod słowacki wulkan. Moja taktyka tu polega na pływaniu tuż pod progiem tętna, tak by nie zajechać się zbytnio przed dalszym ściganiem. Odnajduję swoje miejsce w drugiej, kilkunastoosobowej grupie i równo, spokojnie dojeżdżam do premii górskiej ze szczuplejącą z kilometra na kilometr grupką. Na szczycie podjazdu czeka na zawodników bufet organizatora. Nie miałem pojęcia czego się tam spodziewać, dlatego odskoczyłem na kilka metrów do przodu i złapałem... bidon z izotonikem i przyklejonym żelem. Brawo organizator !  W ferworze zamieszania  w  strefie bufetu, jeden ze Słowaków przyfiniszował sobie przed moje koło i nieudolnie łapiąc podobny bidon, wypuścił go z ręki. No cóż, peszek.. Sęk w tym, że ów bidon, wylądował wprost na moich kolanach i nie mając pojęcia, jak to zrobiłem, uchwyciłem go przyciskając do ramy podczas jazdy. Niestety mam tylko dwie ręce. Obie zajęte. Kolega pojedzie dalej o suchym pysku ;) 

Trasa po bufecie w dół wyglądała podobnie jak podjazd, szeroka droga, kilka w miarę łagodnych zakrętów, spore nachylenie. Czyli wszystko to, co tygryski lubią najbardziej. Goniąc uciekającą czołówkę, pozwalając sobie na dużo więcej niż podczas treningu czyszczę przy okazji KOMa zjazdowego na odcinku 6 km. Tego co zrobiliśmy z Arturem na zjeździe nie widzieli najstarsi górale, tempo jakie dyktowaliśmy podczas pogoni w dół nas samych dziwiło i podczas skrętu na podjazd pod kolejną premie górską mamy stratę do ucieczki około 100 metrów. Redukcja na małą tarczę, skręt i obserwujemy, jak uciekinierzy powoli przyspieszają i odpływają w siną dal. Kolejny peszek. Na całej trasie jeszcze wiele razy zbliżamy się i oddalamy od siebie. My nadrabiamy na zjazdach i płaskim, koledzy z przodu ośmieszają nas pod górę. Jest przynajmniej ciekawie. Po drodze, w ferworze walki wrzucając blat przerzutka robi sobie ze mnie żarty i wrzuca łańcuch...do ramy. Jedno mocne depnięcie korbą i stoję. Klnę okrutnie, moje obelgi podobno słyszeli nawet na mecie w Bańskiej. Wyciągam na siłę łańcuch zakleszczony między korbą a ramą, ręce maluję całe czarną mazią. No cóż, będę wyglądał jak indianin na mecie. Rzucam się w desperacką pogoń i po kilku kilometrach samotnej szarpaniny doganiam peletonik. Robi się coraz cieplej i cieszę się w duchu że zabrałem z bufetu trzeci bidon, który targam jak wielbłąd cały czas na plecach, mimo że widzę dziwne spojrzenia niektórych „znawców” skierowane na moje obciążenie. Spokojnie...przyjdzie czas, że zrozumieją sami na własnej skórze , dlaczego wiozę ten balast. Jakby nie było, to jednak 135 km jazdy nie po płaskim i nie z wiatrem. 

Artur atakuje ponownie, szuka swojej szansy na płaskim. Na podjazdach ma odrobinę utrudnione zadanie, z powodu przełożeń działających w przedziale od 11 do 14. I tyle. Jego przerzutka również zrobiła sobie dziś mały żarcik. Muszę przyznać, że zaskoczył mnie swoim uporem. Sukcesywnie się oddalał od nas, mimo że deptał w korby zupełnie sam. Kilkanaście kilometrów jazdy na czas musi wywrzeć wrażenie na każdym i po kilkunastu minutach znowu jedziemy razem w grupie. Dłuższy odcinek płaskiego terenu, nieco pod wiatr uśpił trochę bojowe nastroje, lub po prostu rywale tracili siły proporcjonalnie do dystansu. 

Zaczynałem mieć wrażenie, że mimo czających się kurczy, błądzących gdzieś w oddali czworogłowych czuję się na siłach, by powalczyć trochę pod koniec wyścigu. Ślepym trafem znalazłem się na czubie grupy, gdy jeden ze Słowaków zaatakował przed szczytem jednego z niewielkich podjazdów. A może to po prostu moja intuicja. Daliśmy sobie kilka mocnych zmian i po chwili kręciłem już sam, patrząc jak kolega traci swój rytm na dłuższym, łagodnym podjeździe. Dopóki podjazd jadę z płyty wiem że dam radę i nie boję się rywali. Problem zaczyna się przy małej tarczy. Taka już moja specyfika zawodnicza. Kolejny mały pech spotyka mnie po kilku kilometrach samotnej ucieczki, zapomniałem, że pod koniec wyścigu czeka na nas bardzo stromy, na szczęście niezbyt długi podjazd. Skręcam, pakuję miękko co fabryka mi na dziś dała i wspinam się mocno, ale z małą rezerwą. Po kilkuset metrach słyszę już obok sapanie zostawionego wcześniej z tyłu Słowaka. Tuż przed szczytem sapanie się rozmnożyło i jest nas czterech-pięciu. Ale i tak w głębi duszy strasznie się cieszę. To był idealny moment by odjechać. Nie byłbym w stanie ich tempem przeskakiwać do przodu i zapewne patrzyłbym z dołu pogodzony z losem jak znikają za czubkiem asfaltu na szczycie podjazdu. Koledzy chyba nie wiedzą jeszcze, że z góry krzywdy mi nie wyrządzą, a na szutrowo ziemnym kilkukilometrowym odcinku w lesie tuż przed metą czuję się jak ryba w wodzie. Gonimy na zjeździe jednego z zawodników, który odskoczył na kilka sekund tuż przed szczytem i wpadamy na strade bianche łykając z rozpędu zawodników odpadających z uciekającej grupy. Szutrówka jest bardzo wąska, doświadczenie z przełajów mówi mi, że tutaj koniecznie trzeba wjechać na jednej z pierwszych pozycji by nie kombinować potem zbytnio z trudną jazda. Wpadam do lasu drugi i już po 100 metrach wrzeszczę po czesku POZOR ! POZOR! Na zawodnika biegnącego z urwaną przerzutką po trasie przed nami. Chwila zamieszania na pełnym gazie na podjeździe po kamieniach i wyskakuję na prowadzenie pogoni za zawodnikiem, który uciekł nam na szczycie. Dalej już nic nie pamiętam. Obudziłem się na skraju lasu, wjeżdżając na asfalt tuż za kołem uciekiniera. Ktoś z domów obok trasy opowiadał potem ze widział podobno kometę lecącą pomiędzy drzewami. Ale to tylko plotki. Oglądam się do tyłu i już wiem, że jeśli nie złapię gumy, to będzie dobrze. Kolega ustępuje mi miejsca, jest już ujechany ucieczką, robię więc swoje, daję mocną zmianę, a na wejściu w zakręt zrzucam już mocno w dół łańcuch, wiedząc że ostatnie kilkaset metrów wiedzie lekko w dół. Wyciskam wszystkie swoje watty jakie mi zostały, dla pewności staram się nie jechać w linii prostej, by nie ułatwiać zadania nikomu za moimi plecami. Wpadam na kreskę strasznie zadowolony z siebie i obranej taktyki. I mimo, że dzień wcześniej ścigałem się jak równy z równym z zawodnikami w wyścigu elity, dziś zameldowałem się w pierwszej dziesiątce tego ciężkiego wyścigu i na drugim miejscu w swojej kategorii.

 Po chwili niespodziankę sprawiła również Sylwia, przyjeżdżając na 3 miejscu OPEN w kategorii kobiet, pracując na zmianach na równi z innymi zawodnikami. 

A tak przy okazji, mam na imię Piotr, mam 44 lata i pracuję w sektorze budowlanym. Mam nie w pełni władną rękę po wypadku zimą, gdy zostałem potrącony przez samochód czołowo podczas treningu. Mam też fioła na punkcie zjazdu. Gwoli ścisłości-zjazdu szosowego.

p.s. Posiłek regeneracyjny po wyścigu był pyszny, pełen piersi z kurczaka i ryżu. Mnóstwo nagród rozdawanych przez organizatora , w tym losowane ramy z carbonu, rower MTB oraz perełka, Merida Reacto na Ultegrze. Przyjemnie było patrzyć na niedowierzającego szczęśliwca, który zszokowany zabrał rower pod pachę i odjechał nim do domu. Całkiem przyjemna niedziela...

Zdjęcia : Adriana Korytková   i   August Vigis .


o autorze

Piotr Szafraniec

Kolarz, kucharz, akrobata. Dwukrotny Mistrz Polski Dziennikarzy w kolarstwie szosowym.

komentarze

WiadomościWszystkie

kontakt

velonews.pl
  • ,
  • redakcja(USUŃ)@(USUŃ)velonews(USUŃ).pl