4 edycja Transjury za nami, czas na podsumowanie
Ponieważ nie jest to zwykły maraton czy wyścig gdzie można na ślepo podążać za strzałkami lecz trasa, która za wyjątkiem pierwszych i ostatnich kilku km prowadzi rowerowym turystycznym szlakiem orlich gniazd, dlatego też w pakiecie startowym oprócz numerka znalazł się także pakiet map oraz objaśnienie trasy w formie elaboratu na jedną stronę A4. Miłym dodatkiem były skarpetki z logiem Transjury dołączone do pakietu.
Przejdźmy zatem do samego wyścigu. Na starcie najdłuższego dystansu Ultrabike zameldowały się 42 osoby co jak na standardy popularnych w Polsce maratonów jest liczbą raczej małą (mam nadzieję że za rok będzie lepiej). Gdy padły słowa 3,2,1 start wszyscy ochoczo ruszyli do przodu. W odróżnieniu od klasycznych maratonów rowerowych, tempo na samym początku było raczej spokojne głównie za sprawą dystansu 181km który czekał na uczestników. Pierwsze km trasy to klasyczna rozjazdówka szutrem, która jednak bardzo szybko zamieniła się coś pomiędzy single trackiem a jazdą na przełaj przez łąkę. Otóż organizator postanowił poprowadzić trasę na skróty przez łąkę, na której mieszanina traw, jeżyn i ostów sięgała po kierownicę i przekonanie, iż tamtędy prowadzi trasa oraz da się tamtędy jechać potwierdzała jedynie osoba jadąca przed tobą. Należało zatem obserwować zawodnika przed sobą oraz mieć nadzieję że pod tą warstwą zieleni nie kryją się żadne doły czy kamienie. Tutaj mała uwaga do organizatora ponieważ ten odcinek miał być idealnie oznakowany ja jak pokazał przykład wielu osób nie był za co poleciało kilka niecenzuralnych słów pod adresem organizatora. Na szczęście ten fragment szybko się skończył i wjechaliśmy na szlak rowerowy.
Południowa część jury jest dosyć dobrze oznaczona co pozwoliło zminimalizować potrzebę nawigacji i co oczywiście miało przełożenie na osiągane prędkości. Zatem mogliśmy po prostu napierać ciesząc się widokami oraz wspaniałą trasą. Podczas gdy radośnie pokonywaliśmy kolejne km trasy w okolicach Krzeszowic naprzeciw nam jechał jakiś facet z numerkiem i krzyczał „czy odbiliśmy się na punkcie w Rudnie”? Tutaj powstała wśród nas lekka konsternacja gdyż w Rudnie żadnego punktu nie widzieliśmy. Ale nie chcąc zostać zdyskwalifikowanymi podążyliśmy z powrotem w celu poszukania punktu. Okazało się, że punktu nie ma i należy telefonicznie podać swój numer startowy organizatorowi potwierdzający obecność na w.w. punkcie. Tutaj nasunęły się dwa pytania. Ile osób o tym nie wiedziało i zostało zdyskwalifikowanych i co z pozostałymi punktami na trasie. Lecz organizator uspokoił, iż problem dotyczył tylko tego jednego. Lecz niesmak konieczności cofania się pozostał. Zatem mimo lekkich przeciwności postanowiliśmy dalej podążać jak pielgrzymi walcząc ze swoimi słabościami do Częstochowy.
Kolejne punkty kontrolne oraz km mijały bez większych wydarzeń i po informacjach o miejscach na kolejnych punktach była nadzieja na dobry wynik. Tutaj dopadła mnie myśl, że skoro wszystko idzie bardzo dobrze coś musi być nie tak. No i wykrakałem. W okolicach Karlina okazało się że klamka z przedniego hamulca nie odbija a koło ma średnią ochotę się kręcić. Po prowizorycznej naprawie koło zaczęło się kręcić a ja postanowiłem prostu jak najmniej używać przedniego hamulca. Po tym dosyć niemiłym incydencie kontynuowaliśmy jazdę. Sielankowa atmosfera polegająca z grubsza na tankowaniu wody i zjedzeniu czegoś oraz podążaniu szlakiem trwała mniej więcej do Bobolic. Tutaj wkroczyliśmy na tzw. Jurę północną, gdzie czerwony szlak rowerowy jest dosyć kiepsko oznaczony.
Zaczęły się zatem schody. Przykładowo docieramy do skrzyżowania i widzimy strzałkę w lewo, lecz po chwili następuje refleksja i sięgnięcie po mapę i okazuje się, iż należało skręcić w prawo. Na takie „wypadki przy pracy” straciliśmy w sumie ok 2h co oczywiście przełożyło się na czas na mecie. Lecz jak było widać problem nie dotyczył tylko nas. Tak oto po przygodach północnej jury dotarliśmy do granic miasta Częstochowa. Od tego momentu trasa miała prowadzić jak po sznurku do mety. Okazało się jednak, iż sznurek miał kilka węzłów czego najlepszym przykładem były ostanie 2-3km oraz sam zjazd do mety. Tutaj podziękowania należą się chłopakowi z krótszego dystansu, który powiedział „tędy, wiem bo tędy startowaliśmy”. Na zakończenie należy dodać, iż pozytywnym akcentem był fakt, że po zakończeniu imprezy każdy otrzymał dobrą kolację i możliwość przespania się do rana w cenie w domkach letniskowych co szczególnie przydało się osobą przybywającym na metę w godzinach nocnych.
Podsumowując - Transjura to bardzo fajna impreza, którą mogę szczególnie polecić maratończykom, jako swego rodzaju odskocznię od monotonii maratonów oraz formę sprawdzenia siebie na nieco dłuższym dystansie. A co do samej organizacji to mam nadzieję, iż organizatorzy to przeczytają i poprawią na przyszły sezon kilka aspektów ważnych z punktu widzenia zawodników.
Po pierwsze to ratownik medyczny na każdym punkcie kontrolnym (punkty kontrolne było od siebie oddalone o 20km zatem maksymalny dystans do pokonania przez ratownika to 10km więc ewentualna pomoc byłaby natychmiastowa) bez konieczności oczekiwania na GOPR. Po drugie jeżeli jakiś fragment trasy ma być bardzo dobrze oznaczony to proponuję więcej strzałek szczególnie na skrzyżowaniach.
Jeżeli chodzi o nas to serdecznie dziękujemy firmie AMP dystrybutora marki Sponser za dostarczenie batonów oraz żeli jakże potrzebnych przy takim wyścigu oraz firmie Predman dystrybutora marki Camelbak za wyposażenie nas w plecaki z bukłakami na wodę (obszerny test wkrótce).
Z wynikami można zapoznać się tutaj.
Pozdrawiam i zapraszam za rok
Szymon Barczyk
komentarze