KOS – wyspa nie do końca rowerowa

Za chwilę nadejdzie zima (albo i nie) i jedyne co będziemy mogli zrobić, to żyć wspomnieniami lata i ciepłych chwil, które spędziliśmy na dwóch kółkach

Było ich zapewne sporo, bo w tym roku lato wyjątkowo dopisało i do panującej aury za oknem nie można się było za bardzo przyczepić.

W tym roku nasze wakacje postanowiliśmy spędzić na Kos. Wyszło w sumie tak spontanicznie: będąc jednego styczniowego wieczoru u szwagra od słowa do słowa okazało się, że lecą we wrześniu z małżonką na Kos. My nie mieliśmy jeszcze sprecyzowanych planów urlopowych, a jak wiadomo, im większa ekipa na wakacjach, tym wakacje bardziej udane. Wyznając tą zasadę szwagier musiał zadzwonić jeszcze raz do biura podróży i ładnie powiedzieć pani, że jeszcze „szwagier z małżonką z nami polecą”. 

Takim oto sposobem na tydzień czasu wylądowaliśmy na Kos. Początek września to termin idealny: jest bardzo ciepło, ale nie upalnie, nie ma ogromnej ilości turystów, a dla większości sklepikarzy, hotelarzy i restauratorów sezon ma się ku końcowi, dzięki czemu ceny spadają, stając się nieco bardziej przyjazne dla kieszeni przeciętnego Kowalskiego. Lecąc na Kos bardzo dużo naczytałem się w necie o tym, że jest to wyspa – raj dla rowerzystów. W każdym miejscu są wypożyczalnie rowerów, są ścieżki rowerowe, szlaki, można przejechać się zarówno na rowerze miejskim, jak i na całkiem wypasionym góralu uderzyć w okoliczne pagórki (przepraszam, ale najwyższe wzniesienie na Kos to Dikeos i ma 846 m n.p.m. - tyle przewyższenia ma najłatwiejszy maraton ze Świętokrzyskiej Ligii Rowerowej). 

Mając w głowie tyle informacji, w bardzo entuzjastyczny sposób podszedłem do formy aktywnego spędzenia naszych wakacji. Mieszkaliśmy w Lakitirii, małej mieścinie położonej na południu wyspy, niedaleko miasta Kardamena. Po przejściu odprawy celnej, odebraniu bagaży, złapaliśmy taksówkę i udaliśmy się w kierunku hotelu. Pierwsze spostrzeżenie? 

Gdzie te tłumy na rowerach? Brak! Na trasie ok 12km z lotniska do hotelu spotkaliśmy łącznie dwóch rowerzystów. Tak, dwóch! Cała reszta poruszała się quadami i skuterami. Jeżeli ktoś kiedykolwiek powie Wam, że Kos to wyspa rowerzystów – nie wierzcie mu. To wyspa quadowców i ludzi śmigających skuterami. Wypożyczalni tego typu sprzętu jest na każdym rogu zatrzęsienie, każdy Grek może zaoferować ci dwa albo cztery spalinowe kółka. 

Jak pytasz o bike, bicycle, delikatnie wzrusza ramionami i mówi „Don't know, maybe my friend will know”. Ok, mieszkając w stolicy wyspy rower wypożyczycie bez większego problemu, miasto posiada nawet sieć ścieżek rowerowych (często delikatnie ujmując kuriozalnych, np. na ścieżce rowerowej rosną sobie drzewa), a wiele punktów gastronomicznych i atrakcji turystycznych pozwala na pozostawienie jednośladu w ich okolicach. Jednak przebywając poza miastem Kos musicie się nieźle natrudzić, aby wypożyczyć rower, szczególnie taki, który będzie spełniał wasze podstawowe potrzeby. 

Nam się to udało i po nieco przydługawych, wieczornych poszukiwaniach, połączonych z degustacją lokalnych trunków, znaleźliśmy wypożyczalnię oferującą także rowery. Sprzęt przeróżny, od miejskich na elektryku skończywszy. My stwierdziliśmy, że warto wypożyczyć coś w miarę uniwersalnego i wybraliśmy GT Avalanche 4.0. 

Powiem tak – jak na rower z wypożyczalni, jego cena 10 Euro za cały dzień jeżdżenia była bardzo adekwatna. Wszystko działało, uginało się, przerzucało, nie piszczało ani nie wydawało żadnych innych niepokojących dźwięków. Minusy? Nie można było wypożyczyć kasku. Plusy? Spora gama rozmiarów, można było sobie powydziwiać i nawet Eli udało się dobrać bardziej kobiecy model siodełka. 

Właściciel, dowiedziawszy się, że jestem z portalu rowerowego, bardzo się tym faktem ucieszył i stwierdził, że jak będę miał ochotę pojeździć na nieco lepszym sprzęcie, to za dwa dni będzie miał z powrotem w wypożyczalni Zaskara Race. Taki miły akcent, z którego jednak nie skorzystaliśmy, bo na to, żeby pośmigać rowerami mieliśmy jeden dzień.

Z Kardameny postanowiliśmy wyruszyć na północ wyspy, przez Antimachię, w kierunku morza i Mastichari. Pierwsze kilometry to asfalt, całkiem przyzwoitej jakości. Warto tutaj nadmienić, że główna droga, prowadząca ze wschodniego na zachodni kraniec wyspy jest w większości przypadków nowa i bez problemu można byłoby na niej śmigać na szosie. Jedyny problem to natężenie ruchu, które, jak przystało na główną drogę, jest bardzo duże. Reszta duktów przedstawia diametralnie różny asfalt – nie odbiega on jednak standardem od naszych polskich, często dziurawych dróg, tak więc jak chcecie zwiedzić wyspę na 28' kołach bez problemu da się to zrobić. Nie zabierajcie ze sobą tylko ultra lekkich części, bo slalomy między pojawiającymi się koleinami i łatami nie należą do najprzyjemniejszych. Wracając do naszej wycieczki... jadąc od Mastichari w kierunku na zachód do miasta Kefalos, postanowiliśmy pojechać wybrzeżem. Droga okazała się strzałem w dziesiątkę. Szutr, piasek oraz naprawdę przepiękne widoki sprawiły, że w takich okolicznościach nawet 31 stopni nie było w stanie zepsuć naszej podróży. Ciągłe zjazdy oraz podjazdy nie wymagały technicznego przygotowania, ponieważ była to droga, którą okoliczni rolnicy dojeżdżali na swoje uprawy oraz... do swoich kóz. Kos z czystym sumieniem mogę określić kozią wyspą. Są tam ich po prostu setki, a wzdłuż wybrzeża, gdzie mieliśmy okazję jechać, był to naprawdę imponujący widok. Na jednym zjeździe trzeba było nawet poczekać, aż pokaźne stadko sobie łaskawie przejdzie w kierunku wodopoju. Niestety szuter musi się kiedyś kończyć i do Kefalos zjeżdżaliśmy już asfaltem. Na wlocie do miasta warto zatrzymać się w charakterystycznym miejscu, które jest punktem widokowym z panoramą na końcówkę wyspy, a będąc już na dole polecam podjazd na najwyższy szczyt, którego ostatnie metry trzeba pokonać z rowerem na plecach. Prawie pionowe podejście ma może z 20 metrów, ale zdecydowanie warto wytachać tam swój sprzęt i cyknąć sobie fotkę. Do hotelu wróciliśmy już asfaltem- południe wyspy nie posiada tak sympatycznej ścieżki, żeby można nią było jechać. A fatbike'a do plażowania nie wypożyczyliśmy.

Reasumując: Kos to naprawdę ciekawa wyspa, którą warto objechać na rowerze. Aby zwiedzić ją całą, ze wszystkimi jej zabytkami i ciekawymi miejscami najlepiej wypożyczyć sobie rower na cały pobyt, ew. zabrać ze sobą swój sprzęt. Wyspa ma 40km szerokości i ok. 8km z północy na południe, tak więc nie jest to jakoś dużo. Warto na pewno udać się w góry, ale jeżeli zamierzamy jeździć tam w terenie lepiej jest pojechać z kimś, kto był tam już wcześniej. Grecy niestety nie słyną z tego, że dostarczą nam szczegółową mapę wyspy, wręcz przeciwnie – wszystkie mapy jakie mieliśmy i oglądaliśmy na miejscu zawierały tylko i wyłącznie główne drogi. Żadnych szlaków, ścieżek, zero topografii terenu. Turysto-rowerzysto, martw się sam. 

Tak więc jeżeli mamy możliwość zakupienia sobie w Polsce dokładnej mapy wyspy Kos (a szczerze powiedziawszy nie wiem, czy takie mapy są, nie sprawdzałem) to zróbmy to. Zaoszczędzimy sobie nerwów i czasu spędzonego na szukaniu dojazdu do celu. A potem nie pozostaje już nic innego jak polecieć i na własnej skórze przekonać się o pięknie tej greckiej wyspy. Do czego oczywiście gorąco zapraszam!


o autorze

komentarze

WiadomościWszystkie

kontakt

velonews.pl
  • ,
  • redakcja(USUŃ)@(USUŃ)velonews(USUŃ).pl